O kobietach, które wiedzą, czego chcą

Najfajniejsze uczucie? Kiedy sala na kilkaset osób powoli się zapełnia i motyle w brzuchu, które czujesz od dłuższego czasu, wariują tak, że musisz na chwilę usiąść.  Agata, Kasia i Mateusz witają gości rozdając identyfikatory, na zapleczu pełna mobilizacja, ostatnie ustalenia. Wchodzimy.

Kiedy jakieś pół roku temu napisałam do Anity z popozycją, że pomogę jej z trzecią edycją Spotkań Podróżujących Kobiet TRAMPki nie do końca wiedziałam, na co się piszę. Wiedziałam natomiast, że na pewno chcę być częścią tej inicjatywy. Przyglądałam się jej od pierwszego roku, kiedy kilkadziesiąt osób musiało się pomieścić w małej bibliotece na Mariackiej. W następnym roku zdalnie organizowałam warsztaty o wolontariacie. Zdalnie, bo siedziałam w Grecji, ale temat jest na tyle istotny, że bardzo mi zależało na jego obecności na TRAMPkach.

Pomogę ci – napisałam do Anity. Ja, ciągle naiwna, myślałam wtedy, że dołączam do większego zespołu, a okazało się, że wszystko robimy we dwie i najbardziej kluczową okazuje się być pomoc znajomych i przyjaciół. Każde niepowodzenie starałyśmy się przekuć w sukces, jeżeli ktoś mówił „nie”, motywował nas do poszukiwania innego, jeszcze lepszego rozwiązania.

I tu chyba tkwi źródło całej tej pozytywnej atmosfery, o której mówią i piszą nam uczestnicy Spotkań – są one rezultatem fantastycznego teamworkingu. Posiadając bardzo ograniczone możliwości finansowe, próbowałyśmy zaangażować jak najwięcej ludzi. Z różnym skutkiem, w przypadku niektórych skończyło się na chęciach i deklaracjach. Jednak ci, co z nami zostali, wnosili w projekt swój power, a my przekuwałyśmy go na realne działania.

Z czego jestem najbardziej dumna? 

… z uczestniczek TRAMPek. Są to kobiety, które wiedzą, czego chcą. Pełne pasji do życia, odwagi i chęci. Na Spotkania przychodzą same, z koleżankami, zabierają dzieci, mężów, partnerów. I rozmawiają – z nami, ze sobą, dzielą się wrażeniami, opowiadają o swoich podróżach. To zaangażowanie i otwartość widziałam chociażby na warsztatach z Wiolą Starczewską, gdzie uczyły się swoje podróżnicze doświadczenia przekuć w atut zawodowy. Nie wstydzą się zabrać głosu, podejść przedstawić się, odpowiedzieć uśmiechem na uśmiech.

trampki_fot_kociumbas

  Continue reading

4 powody, żeby uszyć sobie nerę

Jeżeli myślisz, że masz dwie lewe ręce… to na pewno nie byłaś jeszcze na warsztatach w Manowni. W Gdyni przy ul. 3 maja znajduje się pracownia i sklep jednej z najbardziej rozchwytywanych gdyńskich projektantek toreb. To tu Marcelina udowadnia kobietom (choć nie tylko, panowie też są mile widziani), że potrafią stworzyć cuda. 

mana4_szymkowiak

Marcelina Rozmus jest jedną z najbardziej inspirujących kobiet, jakie znam. Sama miałam przyjemność współpracować z Mana Mana niejednokrotnie, za każdym razem utwierdzając się w przekonaniu, że impossible is nothing. Tak właśnie Marcelina wpływa na innych.

mana15_szymkowiak

Do pracowni i sklepu warto wybrać się z dwóch powodów: na żywo zobaczyć, jak powstają torebki i jak wygląda całe zaplecze obsługi klienta oraz spróbować samemu sił w niełatwym wyzwaniu uszycia nerki. Myślisz, że to ostatnie nie jest dla ciebie? 

mana7_szymkowiak

1. Nauczysz się przyszywać guziki i cerować skarpety

Bo tak naprawdę, szycie torebki to tylko pretekst, żeby nauczyć się trzymać w  ręku igłę z nitką. Nie wykluczam, że którąś z nas, uczestniczek, doświadczenie z warsztatów ośmieli do kolejnych prób szycia. Ale na pewno możemy sobie mówić, że skoro dałyśmy radę z nerką, to damy radę i z guzikiem.

P.S. Skarpety można sobie odpuścić.

dyptyk

2. Weźmiesz udział w nieoficjalnym sabacie

Bo tak naprawdę, szycie torebki to tylko pretekst. Żeby się spotkać, pożartować z facetów, napić się dobrej kawy i poplotkować. Dziewczyny przychodzą z koleżankami, z dziećmi lub same i nikt chyba nie da rady wysiedzieć kilka godzin nie nawiązując znajomości z innymi. Szczególnie, że Marcelina potrafi stworzyć luźną atmosferę, w której nie ma głupich pytań i nie ma nieodpowiednich tematów do rozmów.

mana_szymkowiak

mana2_szymkowiak

3. Uszyjesz sobie rzecz jedyną w swoim rodzaju

No dobrze, tak naprawdę o szycie też chodzi. Poza tym, że wszystkie szyjemy z takiego samego materiału, to każda z nas ma wpływ na wybór dodatków. Chcesz coś w kolorze? Dobierz kontrastujący zamek błyskawiczny i pasek. Chcesz na ostro? Wybierz ćwieki. Kokardki? Koraliki? Ozdobny zamek? Wszystko jest i efekt finalny zależy wyłącznie od ciebie. Możesz być pewna, że identycznej torebki poza tobą nie ma i nie będzie miał nikt.

dyptyk2

4. Docenisz pracę innych

Odkąd pracuję z projektantkami wiem już, dlaczego naszyjnik, sukienka, torebka kosztuje tyle, ile kosztuje. Nie zaskakują mnie ceny, częściej dziwię się, że tyle osób nie ceni pracy innych. Ile zachodu, czasu i energii jest potrzebne, żeby spod igły wyszedł produkt finalny, ten tylko się dowie, kto choć raz trafi do pracowni z prawdziwego zdarzenia. Posłucha o projektowaniutorebka_mana konstrukcji, nieudanych prototypach, o pułapkach szycia. Całe to zaplecze, na pierwszy rzut oka, jest nie do ogarnięcia. Ale są osoby, którym mimo wszystko to się udaje. Z genialnym skutkiem.

Tym bardziej cieszę się z mojej super-nery, którą szczególnie upodobałam na przejażdżki rowerowe.

Dzięki Marcelinie za zaproszenie na warsztaty, a Mice Szymkowiak za zdjęcia! 

Sarajewo. Ostatni przystanek w podróży

Są momenty, które chcesz chłonąć. Gdy szkoda ci czasu na wyciąganie aparatu, szczególnie, że na zdjęciu nie da się uwiecznić tego, co najważniejsze: atmosfery, luzu, wzruszenia i przemyśleń. Tak było, gdy dotarliśmy do Sarajewa – po długiej, męczącej drodze czekało na nas żywe, gwarne i prawdziwe miasto. Nie zepsute jeszcze przez turystów, miasto, które można odkrywać przez pryzmat wielu wymiarów: wielości religii, bogatej historii, krwawej wojny, ale też bałkańskich smaków i życzliwych ludzi. 

Do stolicy Bośni i Hercegowiny docieramy późnym wieczorem piątego dnia podróży. Zarezerwowana kawalerka w zaułku słynnej Baščaršiji czeka z kluczem w drzwiach. Próżno rozglądam się dokoła – właściciela ani nikogo innego nie widać. Ważne jednak, że jest i że możemy w końcu odpocząć.

sarajevo

Rano zza okna słychać nawoływania muezina. Otwierają się pracownie, małe sklepiki i kawiarnie – jesteśmy w samym sercu starego miasta, wschodniej części Sarajewa, przecznicę dalej zaczyna się ulica Logavina, której mieszkańcy stali się dla mnie przewodnikami po Sarajewie.

Kontrasty

[grey_box]Na ulicy Logavinej wznoszą się trzy meczety o białych minaretach, sterczących ponad charakterystyczną sarajewską linię dachów. W promieniu kilku przecznic znajduje się stara cerkiew prawosławna, katedra katolicka i muzeum żydowskie.*[/grey_box]

Według historyków, islam do Bośni i Hercegowiny dotarł w XV wieku wraz z podbojami osmańskimi – nową religię przyjmowali Słowianie, od stuleci zamieszkujący te tereny. I rzeczywiście – na ulicach Sarajewa dziewczyny noszące chusty rzadko mają orientalne rysy. Przez setki lat w Bośni były obecne różne religie. Według spisu ludności w 1991 roku 44% ludności stanowili muzułmanie, 31% – prawosławni, 17% – katolicy. Pikantna potrawa w bałkańskim kotle religijno-kulturowym po cichu bulgotała przez bardzo długi czas, a doprawiały ją kolejne mocarstwa – od osmańskiego imperium zaczynając, na amerykańsko-rosyjskiej przepychance o wpływy kończąc.

W konstytucji z czasów Tity, z początku lat siedemdziesiątych, Muzułmanie w Jugosławii otrzymali status narodu i w tym znaczeniu słowo to pisane jest z dużej litery, w odróżnieniu od określenia wyznawców islamu, pisanego małą. Bośniackich muzułmanów określa się też nazwą Boszniacy. Tym sposobem mamy w Bośni i Hercegowinie trzy narody: Boszniaków, Serbów i Chorwatów. Co ciekawe, spis ludności w 1991 r. był ostatnim, jaki przeprowadzono w kraju.

sarajevo-tramwaj

Architektura miasta również odzwierciedla kolejne następujące po sobie epoki podlegania różnym imperiom: historyczna dzielnica tureckich bazarów, będąca spadkiem po imperium osmańskim, dalej okazałe różowe i żółte gmachy ze zdobieniami charakterystycznymi monarchii austro-węgierskiej, jeszcze dalej betonowe bloki, dobrze znane i nam z czasów komunistycznych.

Zbocza gór

W drodze do Sarajewa zaskoczyła nas pogoda. Gdy rano wyjeżdżaliśmy ze słonecznego Dubrownika, nikt nawet się nie spodziewał, że dolinę, w której położona jest stolica Bośni i Hercegowiny, otacza prawdziwa zima (przypomnę, że była to połowa kwietnia). Szczyty gór pokrywały śnieżne czapy. A ich zbocza – białe groby.

[grey_box]Na muzułmańskim cmentarzu w górnej części ulicy Logavinej od początku wojny przybyło pięćset sześćdziesiąt jeden nowych grobów.[/grey_box]

logavina2

Logavina-groby

Gdziekolwiek się nie spojrzy, w oddali na zboczach dojrzysz kolejne, niekończące się białe nagrobki. Szacuje się, że w mieście w czasie oblężenia zginęło lub zaginęło około 10 tysięcy osób. Ludzie ginęli w pojedynkę, od kul snajperów, umierali w towarzystwie sąsiadów i znajomych, trafieni granatami moździerzowymi, nie wracali z kolejki po wodę. Największą tragedią była masakra na rynku Markale, kilka minut spacerem od Logavinej. Niektórzy uważają, że gdyby do niej nie doszło, nie byłoby interwencji NATO i później także Dayton, a przynajmniej nie w 1995 r.

sarajevo-srebrenica

W czasie wojny stanęły wszystkie miejskie zakłady produkcyjne, z wyjątkiem browaru i fabryki papierosów. Brakowało słodu, więc Sarajevska Pivara warzyła z ryżu erzac piwa – serwowano go w punkcie poboru wody tuż przy browarze. W mieście panował niedobór wody, ponieważ główne ujęcie wody pitnej przeszło w ręce Serbów. Ci, co nie mieli na wyposażeniu własnej studni, korzystali z jednego z publicznych punktów, czerpiących wodę z ujęcia w miejscowym browarze. Ludzie ustawiają się w kolejki po wodę. Kolejki widać z daleka, i opłaca się posłać pocisk z moździerza – pisał Dawid Warszawski w reportażu dla Wyborczej.

sarajevski_brovar

Dwie dekady

Dwadzieścia lat to niewiele – stwierdził Denis, białoruski couchsurfer, którego niedawno gościłam u siebie. Dwadzieścia lat to całe pokolenie – stwierdzam ja. Całe życie dla ludzi nieco młodszych ode mnie. Ludzi, którzy w Sarajewie nie znają Sarajewa sprzed.

Mamy w Gdańsku, na Westerplatte, napis widoczny z daleka: „Nigdy więcej wojny”. Myśl ta nieustannie towarzyszyła mi podczas spacerów Logaviną i po Starym Gradzie. I nie tylko tam.

kule_dom

tablice_szkola

Układ pokojowy zawarty w Dayton w 1995 roku zakończył wojnę, dzieląc Bośnię na Federację Muzułmańsko-Chorwacją i Republikę Serbską. W teorii, zachowanie równowagi pomiędzy udziałem we władzy poszczególnych narodowości zamieszkujących państwo ma zapewnić pokój i sprawiedliwość.

[grey_box]Wiosną 2011 roku Bośnia znalazła się w groteskowej sytuacji, kiedy Międzynarodowa Federacja Piłki Nożnej zagroziła niedopuszczeniem reprezentacji kraju do rozgrywek, ponieważ na czele Piłkarskiej Federacji Bośni i Hercegowiny stało trzyosobowe gremium, a nie jeden prezes, jak tego wymaga FIFA.[/grey_box]

Z drugiej strony, trzyosobowe prezydium oraz kwotowy udział wszystkich narodów w każdej liczącej się instytucji do kolejnych problemów. System utrwala podział,: każdy obywatel powinien się zdecydować, kim jest – w tym systemie nie wystarczy, że jesteś obywatelem Bośni i Hercegowiny, musisz być albo Boszniakiem, albo Chorwatem, albo Serbem.

O tym, że Bośnia i Hercegowina nie jest jednolitym państwem, sugerują różne znaki, które mijamy przemierzając kraj z południa na północ. Na początku jednak nie jesteśmy w stanie odpowiednio zinterpretować zamazanych farbą nazw miejscowości czy napisów na ścianach budynków.

Najpierw więc, na południowym zachodzie, z dwujęzycznych tablic informacyjnych wykreślane są napisy cyrylicą. Na północy role się odwracają – zamazane są te napisane alfabetem łacińskim. I flagi. W pewnym momencie nie widać już bośniackiego granatu i złota, zastępuje je serbski trzykolor.

dyptyk4

[grey_box]Mapa rozkładu populacji pokazuje, że po wojnie Bośniacy przeprowadzili się do miast i dzielnic zamieszkiwanych przez ich grupę etniczną, utrwalając linię podziału. (…) Serbska strategia czystek etnicznych przyniosła zamierzony efekt. Coraz więcej ludzi zamyka się w enklawach etnicznych.[/grey_box]

Nawet taka Srebrenica. W 1991 roku 75% mieszkańców miasta stanowili Muzułmanie. Dzisiaj znajduje się na terytorium Republiki Serbskiej, większość muzułmańskich uchodźców nie wróciło i nie chce wrócić do swoich dawnych domów. Podobnie jest z wieloma innymi miejscowościami, w niektórych znajdziemy tablice upamiętniające makabryczne wydarzenia z wojny, miejsca masowych grobów.

derventa

derventa

W latach siedemdziesiątych ludność Derventy stanowili: 43% Muzułmanie, 30% Chorwaci, 21% Serbowie. W książce Barbary Demick znajdziemy historię muzułmańskiej rodziny, uciekającej z tego miasta przed pogromami. Dzisiaj proporcje narodowościowe zupełnie się zmieniły, a pomnik na wjeździe informuje o zamordowanych przez zbrodniarzy wojennych Serbach.

W ogóle, przygraniczne tereny są bardzo przygnębiające. Opuszczone wsie, spalone i na wpół zburzone domy, porośnięte krzewami ruiny gospodarstw. W tym miejscu dwadzieścia lat to rzeczywiście niewiele.

czas-sarajewo

Rozpisałam się o sprawach smutnych, przeszłości miasta, bo właśnie one sprawiły, że Sarajewo znalazło się ma mapie mojej podróży. Jednak stolica Bośni i Hercegowiny niewątpliwie ma w sobie coś szczególnego, jakąś taką autentyczność, o której wspomniałam już na wstępie. Czuje się to w ludziach, w ich wyluzowanym sposobie bycia, otwartości do innych, w atmosferze panującej na ulicach, w kawiarniach, knajpach. O tym więc będzie kolejny, i chyba ostatni, odcinek pokładowego dziennika podróży Xylokastro – Gdynia.

* Wszystkie cytaty pochodzą z książki Barbary Demick „W oblężeniu. Życie pod ostrzalem na sarajewskiej ulicy”. 

Czy błyskać przy świetle dziennym?

Jednostajny hałas dużego miasta przetacza się między wieżowcami. Niektóre z nich jeszcze dopiero powstają, inne zdążyły na stałe zapisać się w świadomości warszawiaków. Krajobraz z Pałacem Kultury oglądam z dachu hotelu Novotel, w towarzystwie kilku zdolnych fotografów oraz Marcina Bójko, redaktora Digital Foto Video.

warszawa_accor

Tego dnia dzięki Accor Hotels mamy okazję poćwiczyć nasze umiejętności we wnętrzu oraz na dachu hotelu Warszawa Novotel Centrum. Rozmowy toczą się wokół kilku zagadnień, ale moją uwagę najbardziej przykuwa kwestia łączenia światła dziennego z błyskiem i tworzenie panoram bez specjalistycznego sprzętu.

novotel_sesja

Portret w świetle dziennym. Błyskać czy nie?

Uwielbiam portrety, a w plenerze najbardziej lubię słońce rozproszone przez cienką warstwę chmur. Bardzo często jednak posiłkuję się blendą, doświetlając twarz modelki, a przy pełnym słońcu również wyrównując ostre cienie.

Okazuje się, że dzięki lampie oraz korekcji ekspozycji w aparacie, można delikatnie doświetlić pierwszy plan (tj. modelkę) i zachować ładną grę kolorów w tle – np. na wieczornym niebie. Tak powstało, na przykład, poniższe zdjęcie. Po prawej stronie modelki znajduje się nieduży beaty dish z dyfuzorem (widoczny na zdjęciu powyżej).

weronika_warszawa_novotel

Więcej zdjęć Weroniki z warsztatów z Accor Hotels >>

Poskromienie lampy w plenerze jest dość proste. Gorzej mi szło w błyskaniu w pomieszczeniu: choć nieraz zdarzyło mi się robić zdjęcia w studio, profesjonalnym czy domowym, w przeszklonej z jednej strony siłowni Novotelu fotografowanie szło mi jak po grudzie.

accor_warsztaty_błędy

Naszym zamiarem było połączenie światła dziennego z okna oraz doświetlenie wnętrza w kadrach z widokiem na centrum Warszawy. Pierwszym wyzwaniem było rozproszenie światła. W tym celu lampę skierowaliśmy w górę, dzięki czemu światło odbijało się od sufitu i w dość subtelny sposób doświetlało wnętrze. Kolejne wyzwanie stanowiły… nasze odbicia w oknie! Kadrując należało uwzględnić wszystko, co może się odbić w oknie: fotograf, sprzęt, porozrzucane w nieładzie rzeczy z tyłu modelki. Pułapek było wiele.

accor_warsztaty

DSC_9722_1sm

Kolejna sprawa – wyregulowanie mocy lampy i jej ustawienie. Bardzo nie lubię ostrych cieni na zdjęciu, a nie zawsze udawało się ich uniknąć. Po to jednak się bywa na warsztatach, żeby sprawdzić, czego się nie wie!

dyptyk-sportowy

Po co mi histogram?

Wiele aparatów daje możliwość podglądu, czy zdjęcie nie jest prześwietlone. Z tego podglądu korzystam regularnie, ale Marcin Bójko przekonał mnie także do sprawdzania histogramu. Fotografując w RAWach wolę zazwyczaj zdjęcie lekko niedoświetlić, niż przepalić, i potem poprawić go podczas edycji. Niestety, na podglądzie w aparacie każdy kadr wygląda znacznie lepiej, niż na komputerze, i często trudno ocenić, czy wszystko jest jak należy. W tej sytuacji z pomocą przychodzi histogram.

histogram

Histogram pokazuje, ile na zdjęciu jest czerni, ile bieli i tonów pośrednich. Wykres do dobrze naświetlonego zdjęcia powinien być zbliżony do półkuli, ponieważ jeżeli krzywa przechyla się w jedną ze stron, zdjęcie będzie posiadać zupełnie czarne lub zupełnie białe piksele. A co za tym idzie – te miejsca będą zupełnie nieczytelne. Dodam, że zauważyłam znaczną różnicę w jakości zdjęć, które zrobiłam sprawdzając ich histogram.

Część 2. Jak zrobić zdjęcie panoramiczne bez zaawansowanego sprzętu? >>

Xylokastro – Gdynia, dziennik pokładowy. Dni 1-4

Nie wiem, kiedy to zleciało, ale oto minęło pół roku mojego pobytu w Grecji. Przyszła więc pora na spakowanie skromnego dobytku (głównie lokalne wina i tsipouro), pożegnanie się z #XyloShore i obranie kierunku na północ. Z dużym niepokojem śledzę informacje od znajomych o śniegu w Polsce, mam jednak nadzieję, że za tydzień przywita mnie w Gdyni wiosenne słońce!

grecja_ibiza

Podróż łącznie ma potrwać 10 dni. Jedziemy moją Ibizą, którą przemierzyłam cały Peloponez, w trasie planując kolejne punkty i dłuższe przerwy. Ruszamy w sobotę, 4 kwietnia. Zdjęcia i uwagi z podróży: instagram || twitter. Ahoj, przygodo!

_____

DZIEŃ 1. Xylokastro (Grecja) – Kalampaka (Grecja) / 385 km / 6,50e przeprawa promowa, 2,40e autostrada / pierwsze tankowanie 

Dzień na wariata. Pobudka wcześnie rano, wspólne śniadanie z wolontariuszami. Ostatnie docinki i heheszki, spacer na pożegnanie Xylokastro i… pakowanie się. Czyli greek style, mamy czas, siga-siga!

pakowanie_xylo

Ostatnie pożegnania i ruszamy w drogę. Pierwszy przystanek: słynne greckie Meteory. Pierwsi wyjeżdżają moi przyjaciele – trasą nieco dłuższą, ale podobno wygodniejszą, przez Ateny. My ruszamy dopiero o 14:30 (hej, naprawdę się streszczałam!) i jedziemy przez przeprawę Rio-Antirio, malowniczą Amfilochię i góry.

rio-antirio

Już po zapakowaniu się na prom czuję, że lekkie przeziębienie, które dokuczało mi poprzedniego dnia, nie daje za wygraną i obojętnieję na piękne krajobrazy za oknem. Wkrótce okazuje się jednak, że moje samopoczucie to drobnostka – jeszcze przed Amfilochią odkrywamy, że… jedziemy bez klocków hamulcowych w tylnym kole. Dodatkowo, jest sobotnie popołudnie i serwisy samochodowe po drodze są zamknięte na trzy spusty. Miła przejażdżka staje się więc lekcją hamowania silnikiem, a górskie serpentyny naszym placem manewrowym.

Docieramy do Meteor późnym wieczorem. Wpadam na pomysł, że moje przeziębienie na pewno wyleczy 40% w postaci tsipouro. To dodaje mi i nadziei na lepsze jutro, i energii na świętowanie urodzin przyjaciółki. Jutro będzie pięknie!

grecja_drinki

_____

DZIEŃ 2. Kalampaka (Grecja) – Ohrid (Macedonia) / 280 km

Wcześnie rano budzi mnie ból gardła. Alkoholowe znieczulenie mija bardzo szybko, gdy odkrywam, że świętowanie skończyło się brakiem mojej torebki. Nie ma jej w pokoju, nie ma jej w moich klamotach, nie ma jej w samochodzie. Pal licho karty płatnicze i jakieś resztki gotówki. W torebce były moje dokumenty. Widok z okna nieco łagodzi pierwszy szok.

meteorywidokzokna

Siedząc na balkonie z widokiem na góry lokalizuję miejsce, gdzie moja nieszczęsna torebka może być. Ruszamy do knajpy, w której poprzedniego wieczoru popijaliśmy greckie trunki. Knajpa pęka w szwach i choć staram się zachować zimną krew, powoli ucieka ze mnie powietrze. Żegnaj wycieczko!

Stop. W ciągu ostatnich kilku miesięcy Grecy dali się poznać jako ludzie mili, zawsze pomocni i uprzejmi. Nie może przecież być inaczej ostatniego dnia? I nie było. Obsługa knajpy oddaje mi torebkę, „you are very lucky!” – uśmiechają się, „I know” – myślę sobie. Pora na zwiedzanie!

selfie

Meteory miałam przyjemność odwiedzić w listopadzie. Wtedy także zaliczyłam kilka przygód, w tym sto kilometrów z flakiem i wymianę koła na małej stacji benzynowej. Wszystko jednak idzie w niepamięć, gdy przed tobą rozpościera się taki widok:

meteory

Odwiedzamy klasztory, wcinamy ostatnie souvlaki na obiad i ruszamy dalej. Bo, mimo usterki, postanowiliśmy spróbować dojechać do Macedonii i zrobić dłuższy przystanek w Ochrydzie. Naprawa będzie tańsza, pomyśleliśmy, a i dzień w pięknym miejscu wszystkim dobrze zrobi. W końcu, szczęściara ze mnie, to nie może się nie udać.

deszcz_mgla

Z każdym kilometrem na północ pogoda robi się coraz paskudniejsza. Wspomnienia z niedawnego wypadu na Hydrę, gdzie opaliłam nos i piłam kawę wygrzewając się w 25 stopniach, wpędzają mnie w melancholię. Kiedy mieszkasz na peloponeskim wybrzeżu, zapominasz, że gdzieś indziej może być zimno. I mam na myśli tak zupełnie zimno – nawet w kwietniu.

macedonia_widokzokna

Na granicy grecko – macedońskiej celnik prosi mnie o otworzenie wszystkich walizek. I pudełek z butami, gdzie mam skitrane wina. Pyta nas o miejsce pracy i odnoszę wrażenie, że łagodnieje, gdy opowiadam o mojej organizacji. Dalej już nie zagląda i cieszę się, że nie będę musiała wypijać tych nadprogramowych litrów na poboczu drogi.

W Ochrydzie szybko znajdujemy przytulny pensjonat z widokiem na marinę. Grzane wino na dobranoc, wsłuchuję się w odległy dźwięk burzy nad jeziorem. Jutro będzie super!

DZIEŃ 3. Ohrid (Macedonia) / pierwsza i, mam nadzieję, ostatnia naprawa auta

Pobudka, śniadanie i zadanie numer jeden – naprawa hamulców. Ochryda zaskakuje nas swoim rozmiarem – dotychczas myślałam, że jest to mały kurort. Okazuje się, że miasto i przedmieścia rozpościerają się po całej dolinie. Zostaje więc tylko wyszukanie serwisu samochodowego, który zrobi wszystko „od ręki”. I za przystępną cenę.

Liczymy się z tym, że miejscowi będą chcieli trochę naciągnąć bogatych turystów. Bogate to ja mam tylko wnętrze, ale staram się nie tworzyć czarnych scenariuszy. Przy śniadaniu przypominamy się kelnerowi – hej, to my, ci od hamulców. Kilka telefonów, pomoc właściciela pensjonatu i za parę godzin moja Ibizka wraca na parking z naprawy. Pora na zwiedzanie!

ochryda

W 1980 roku Ochryda i Jezioro Ochrydzkie zostały wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Kręcimy się trochę po starym mieście, zachwycamy się wąskimi uliczkami i starymi kościołami. Ale pogoda nie rozpieszcza, co by tu jeszcze porobić? Może, na przykład, pójść na zakupy lub cieplej się ubrać i wypłynąć na jezioro. Why not both?

ohrid_marina

Ze styranym życiem kapitanem wypływamy z mariny. Na dość pokaźnych rozmiarów łajbie płyniemy tylko we trójkę. Brzegi spowija mgła, deszcz zacina ostro, zimno jak cholera, ale urlop to urlop. Popijamy piwo i rozmawiamy o łowieniu ośmiornic. Znowu wspominam niedawny weekend w słonecznym Galaxidi i wiem już, że najbardziej będę tęsknić do greckiej pogody. Być może bardzo zmiennej i niekoniecznie upalnej zimą, ale mimo wszystko znacznie milszej.

„Kratko, ale sladko!” – woła na pożegnanie kapitan łajby. Sladko będzie, gdy z gorącą herbatą zapakuję się pod kołdrę. Na dziś koniec wycieczek.

zakupy_food

Pisałam wczoraj o winie. Z Grecji wiozę też kilka przetworów z fig i pomarańczy, w tym słoik dżemu z pomarańczy mojego własnego wyrobu. Do kulinarnej kolekcji dorzucam dziś serbski ajwar i macedoński pindżur – tradycyjne bałkańskie pasty warzywne z papryki i bakłażanów. Za tydzień lub dwa przekonamy się, która lepsza.

Słońce nad Ochrydą już dawno zaszło. Kicham, smarkam i przeklinam deszcz – tego nikt z nas się nie spodziewał. Że będzie chłodno? Być może. Ale bez deszczu byłoby znacznie milej. Żegnamy się z przyjaciółmi, którzy ruszają w stronę Serbii. Za kilka godzin napiszą, że dokoła Ochrydy „śniegu po kolana”. Ale co tam, прорвёмся!

DZIEŃ 4. Ohrid (Macedonia) – Albania – Czarnogóra – Dubrovnik (Chorwacja) / 440km / drugie tankowanie / opłaty: 2,50e przejazd tunelem w Czarnogórze, 4,50e prom Lepetane – Durici

Dzień pobicia rekordu: 3 granice państwowe i 4 kraje. W tym – (nie)sławna Albania. Ale zanim dotrzemy do granicy macedońsko-albańskiej, nad Ochrydą wstaje piękny słoneczny poranek. Po paru dniach deszczu i ziąbu jest to bardzo miła odmiana, szczególnie, że widok na jezioro również bardzo się zmienił. Po drugiej stronie widoczne teraz są wysokie ośnieżone góry, które poprzedniego dnia zupełnie kryły za mgłą.

Spakowani i gotowi do drogi musimy jeszcze odwiedzić aptekę (po Fervex…) i zatankować. Tankowanie zarządzamy do pełna, przy cenie paliwa ok. 3,30zł grzechem byłoby nie skorzystać.

Ochryda_Albania

Rzut okiem na jezioro Ochrydzkie od strony Albanii

Granicę z Albanią przekraczamy w zimowej atmosferze: dokoła śnieg, a pogranicznicy w zimowych czapkach i grubych kurtkach. Po krótkiej odprawie paszportowej celnicy zapraszają nas do garażu – zanim przyjdzie nasza kolej, widzimy, jak przeglądają rzeczy młodego chłopaka w czarnej beemce. Myślami już widzę rozpakowywanie miliona moich klamotów i potem zapakowywanie ich ponownie…

„Just personal?” – pada standardowe pytanie celników. Ale gdy zaglądają do bagażnika, mina trochę im rzednie. W ogóle, obserwowanie kontroli jest dla mnie ciekawym doświadczeniem poznawczym. Panowie nawet nie zwracają na mnie uwagi, choć to moim autem próbujemy przemycić nadprogramowe greckie wina, i rozmawiają wyłącznie z moim towarzyszem podróży. Kto taki, jaka praca, czy dobra? Mężczyźni i ich męskie sprawy. (#ironia).

Chyba moje kwieciste walizki wyglądają jeszcze bardziej niewinnie niż ja (czy to możliwe?), bo ostatecznie otrzymujemy pozwolenie na wjazd do kraju bez zaglądania do środka. Odprawa na granicy łącznie zajęła nam jedynie ok. pół godziny.

w_drodze

Przejazd tranzytem przez Albanię spędzał sen z powiek mojej rodzinie i wielu moim znajomym. Że drogi koszmarne, że nawet nie zauważę, gdy moje auto zostanie bez kół, szyb i temu podobne historie. Tymczasem śmigamy trasą Ohrid – Elbasan – Szkodra i wypatrujemy sławnych albańskich dziur w drogach. Bezskutecznie, droga jest lepsza, niż trasa do Wilna przez Giżycko. Mijamy za to owce, konie, osiołki i setki mercedesów. I niechcący pakujemy się w samo centrum Tirany w godzinach szczytu.

albania

W aucie, na skrzyżowaniach oblepianym przez namolne dzieciaki, żartujemy, że ruch uliczny w Tiranie to przykład wysokiego zaufania społecznego: w chaosie na ogromnych rondach każdy znajduje drogę, łącznie z pieszymi, śmigającymi tu i ówdzie. A to wszystko bez pasów i w ogromnym tłoku.

Tirana

Albanię przejeżdżamy prawie bez przerw. Piękne górskie krajobrazy na wschodzie zmieniają się na bardziej równinne na północnym zachodzie. Granicę z Czarnogórą przekraczamy za Szkodrą, w malowniczej scenerii kolejnego niezwykłego jeziora – Skadarsko. Zbaczamy nieco z głównej drogi, omijając Podgoricę, i znowu możemy się zachwycać niezwykłymi krajobrazami. Za przejazd płacimy tylko raz: 2,50 euro przed wjazdem do tunelu Sozina. Choć tunel niczym się nie różni od kilometrów podobnych tuneli chociażby w Grecji, jest to jedna z najnowocześniejszych inwestycji w Czarnogórze w ostatnim dziesięcioleciu. Kiedy później przejeżdżamy przez zwykłe tunele, takie bez odblasków i świateł, zaczynam rozumieć, dlaczego jest tak znany.

malowany_zachod

Wybór trasy wzdłuż wybrzeża Adriatyku okazał się być bardzo trafną decyzją. Jeszcze przed Chorwacją mijamy postrzępione skały i obserwuję przecudny zachód słońca. Przy okazji zaliczamy małą wpadkę na stacji benzynowej: już solidnie zmęczeni, pytamy, czy możemy zapłacić w euro. Sprzedawca z politowaniem kiwa głową. Nieporozumienie wyjaśnia nam jego kolega – przecież w Czarnogórze oficjalną walutą jest euro! W 2002 roku kraj ten dokonał jednostronnej euroizacji.

chorwacja

Ściemnia się, ale zaplanowaliśmy już nocleg w Dubrovniku, więc ciśniemy, ile sił dalej. Pogoda się pogarsza, ale udaje nam się przeprawić małym promem przez przesmyk Lepetane – Durici. Do Chorwacji wjeżdżamy późnym wieczorem i w końcu lądujemy na starówce Dubrovnika w poszukiwaniu noclegu. Udaje nam się znaleźć mieszkanie w jednej z niezwykle wąskich uliczek i jeszcze napić się piwa w pubie. Rozglądam się po starówce i już nie mogę się doczekać światła dziennego, żeby wszystko dokładnie obejrzeć!

Szampan na plaży

Trwa moja edukacja sportowa. Zasady gry poznaję „na gorąco” – tym razem przygotowując fotoreportaż z Turnieju Siatkówki Plażowej Niesłyszących.

puchar

Na gdyńskiej plaży spotkali się zawodnicy z kilku miast Polski. Organizatorem turniejów (zorganizowano już cztery) jest Klub Sportowy Niesłyszących MEWA. Rozgrywane mecze były okazją nie tylko do popisów sprawności, ale przede wszystkim do integracji i rozmów. W mojej pamięci dzień turnieju zapisze się głównie ze względu na to ostatnie. Moja nieznajomość języka migowego nie stanowiła problemu dla większości poznanych osób. Tam, gdzie brakowało nam słów lub gestów, z pomocą przychodził uśmiech i kreatywność.

Szczególnie niezwykły był to dzień dla Magdy i Maćka. Kibicowałam więc nie tylko zawodnikom, a wręczenie pucharów nie stało się kulminacyjnym momentem turnieju. I szampan – ten najlepiej smakuje na plaży. Ale zobaczcie sami – na zdjęciach.

siatkowka plazowa

sedzia zadowolony

zawodnik i siatka

usmiech siatkarza

narada sedziow

kolaz

rozmowa na plazy

siatkowka plazowa nieslyszacych

siatkowka plazowa w gdyni

biuro zawodow

puchary

zakonczenie turnieju

gratulacje finalistom

wreczenie medalu

oświadczyny na plazy

wzruszenie

szampan

Turniej Siatkówki Plażowej Niesłyszących

Więcej zdjęć i informacji na facebooku MEWY >>

O tym, jak nie zwiedziłam Växjö

Pieniądze szczęścia nie dają. Ale za pieniądze można kupić pięknego Jaguara, a czy widział ktoś nieszczęśliwego człowieka w takim Jaguarze? Ten wpis dedykuję wszystkim miłośnikom motoryzacyjnych ślicznotek!

Tydzień w lesie spowodował, że na samą myśl o wypadzie do miasta już z wieczora przebieram nogami. Szwecja! W końcu zobaczę, jak wygląda skandynawska ziemia obiecana! Biwakujemy pod Växjö, 60-tysięcznym miasteczkiem na południu. Już wiem, że w szwedzkich lasach nie ujrzysz śmieci, a ludzie, których spotykamy po drodze nad jezioro, uśmiechają się i nie stronią od rozmów. Wiem też, że prawie połowa energii w tym kraju pochodzi ze źródeł odnawialnych, a segregacja śmieci napędza komunikację publiczną w pobliskim mieście (odpady organiczne – kompost). Na pewno więc będzie fascynująco i edukacyjnie! I jest…

auta-kolaz

…do momentu, aż trafiam na zlot lokalnego klubu właścicieli sportowych aut. Wychodzi więc na to, że kobietą prostą i w obsłudze nie wymagającą. Już na widok klasycznego czerwonego Porsche 911 w mgnieniu oka zapominam o zielonej energii, rowerach i ropie Putina. A gdy w bocznej uliczce trafiam między stare Jaguary – wiem, że zabawię tu dłużej.

W starych dobrych samochodach urzekają mnie najbardziej szczegóły. Zresztą, sami zobaczcie.

Zielona Cortina

Ford Lotus Cortina, rocznik 1965. Seria ta została zaprojektowana jako wygodne i niedrogie w eksploatacji auto, jednak ten konkretny model niemiecko-brytyjskiej produkcji zapisał się w historii sportów i wyścigów samochodowych. Osiągał prędkość do ok. 170km/h i spalał ok. 10l/100km.

Jaguar E-type

Jaguar z tylu

Najpiękniejsze. Jaguary E-Type serii I. Roczniki 1965-67, spójrzcie tylko na te filigranowe szprychy. I stylowe wnętrze. Enzo Ferrari w dniu premiery pierwszego modelu E-Type przyznał, że jest to najpiękniejsze auto, jakie kiedykolwiek powstało. Pozostawiam bez polemiki, ukłony projektantowi Malcolmowi Sayerowi, który też jako pierwszy w projektach Jaguarów zaczął stosować zasady aerodynamiki.

Jaguar felgi

Red Jaguar

Oldschool car

Usmiech Jaguar felgi

Jaguar kierownica

Jaguar Morgan

I perełka. Morgan Motor Company słynie z ręcznej produkcji aut – obowiązują zapisy, a czas oczekiwania obecnie wynosi ok. pół roku. Plotki głoszą, że kiedyś na swoją ekskluzywną wersję Morgana trzeba było zaczekać nawet 10 lat! Projekty tych aut nawiązują do stylu edwardiańskiego i czuć w nich ducha przygody w stylu Jamesa Bonda. Nawet współczesne modele Morganów wyglądają jak połączenie Aston Martin ze steampunkowym „Nautilusem”.

Morgan

Morgan wnetrze

Zachwycić się, dotknąć, zachwycić się ponownie. I tak przy niemal każdym z kilkunastu obecnych aut. Sorry, Växjö, że nie doceniłam twojego piękna. Następnym razem!

Szwedzka flaga

ja

 

fot. Ana Matusevic;

sprzęt: Lumia 630; Nikon D7000, Tamron 17-50 f/2,8;

miejsce: Växjö, Szwecja

Gdynia: w cieniu żagli

Przy gdyńskiej kei cumuje żaglowiec z banderą w barwach wolnego świata. Jego załoga po raz pierwszy odwiedza kraj zza żelaznej kurtyny i nie może się doczekać zejścia na ląd. Zresztą, nie tylko ich zżera ciekawość. Burta w burtę cumują tutaj jednostki z państw, które nie utrzymują ze sobą stosunków dyplomatycznych. Uścisk spracowanych na długich morskich rejsach dłoni, bez muru, bez zasieków. Jest rok 1974, rusza Operacja Żagiel, bezprecedensowe spotkanie żeglarskiego zachodu ze wschodem. 

Czterdzieści lat później, do tego samego portu zawija kilkanaście żaglowców z Polski, Portugalii, Rosji, Niemiec, Szwecji, Francji, Litwy i Łotwy. Polityczny klimat się zmienił, ale atmosfera podobna – feta i zabawa do białego rana. Po wodzie niesie się muzyka i gwar zwiedzających, niebo rozświetlają fajerwerki.

insta6

Na Operację Żagle Gdyni ruszamy w ekipie #3miastoTweetup – comiesięcznego spotkania użytkowników Twittera. Nie tylko z Trójmiasta, bo często wpadają do nas goście z innych miast. Tym razem jest to m.in. moja przyjaciółka Agnieszka z Poznania. Żartujemy, że za każdym razem, gdy odwiedza Gdynię, zabieram ją na jakieś soszialowo-blogerskie eskapady. Tym razem nie było inaczej, ale taki mamy klimat!

insta1

Spotykamy się pod Darem Młodzieży, trzymasztową polską fregatą, bratem-bliźniakiem Daru Pomorza, który na stałe cumuje w gdyńskim porcie i cieszy oko turystów. Zawinięcie Daru Młodzieży zawsze jest dużym świętem. Zbudowany w Stoczni Gdańskiej częściowo za składki społeczne jest dziś w tzw. wieku chrystusowym, a jest pierwszym polskim żaglowcem wybudowanym w polskiej stoczni.

W basenie portu gdyńskiego wśród imponującej wielkości jednostek cumują też mniejsze. Może mniejsze, ale równie ładne i z równie fajnymi załogami. Wśród nich wypatrzyłam litewską banderę – Odiseja.

insta2

insta3

Czarny jak kruk Kruzenshtern. Prawdziwa legenda, rówieśnik Gdyni, bo wybudowany w 1926 roku. Początkowo kursuje jako statek handlowy na trasie Ameryka Południowa – Europa – Australia i niespodziewanie staje się ostatnim statkiem żaglowym, wybudowanym do celów przewozu towarów. W tamtym czasie bowiem po oceanach kursują już wydajniejsze statki parowe.

Historia jednostki jest naprawdę niezwykła. Z ojczystego Hamburga trafia do Związku Radzieckiego, gdzie w latach 60. zostaje stuningowany i odbywa hydrograficzne rejsy badawcze. Stąd też jego imię, ku czci dowódcy pierwszej rosyjskiej wyprawy dookoła świata. Wraz z rozpadem ZSRR macierzystym portem Kruzensherna staje się Kaliningrad i pływa pod rosyjską banderą.

insta5

insta7

To, rzecz jasna, nie wszystkie jednostki, które można było zobaczyć i odwiedzić. Operacja Żagle Gdyni kończy imponujący pokaz fajerwerków, natomiast ekipa trójmiejskich twitterowiczów zostaje uhonorowana własnym miejscem w miejskiej paradzie załóg żaglowców. I niespodzianka od FlowCoach.pl: zobaczcie, jak wyglądała nasza przejażdżka motorówką!

Zobacz też jak wyglądał Tweetup na lotnisku im. Lecha Wałęsy >>

oraz muralowy spacer w Gdyni >>

Muralowym szlakiem Gdyni

Z zaniedbanego podwórka startuje kosmiczny wahadłowiec. Pod sobą zostawia stoczniowe żurawie, portowe suwnice i charakterystyczny dla trójmiejskich portów krajobraz. Rzecz dzieje się w gdyńskim Śródmieściu, a dokładniej – na ścianie jednej z kamienic, i jest realizacją z festiwalu Traffic Design.

Ekipa Wiur & Foxy, bo to oni są autorami muralu, tworzyła w 2012 roku. Dzięki tej inicjatywie Traffic Design, na mapie miasta pojawiło się kilkanaście wielkoformatowych prac różnych autorów. Wyłaniają się w najmniej spodziewanych momentach i zupełnie zmieniają przestrzeń dobrze skomunikowanej, ale wizualnie niezbyt przyjaznej dzielnicy. Żeby dotrzeć do większości z nich, trzeba zboczyć ze Świętojańskiej, zajrzeć na tyły kamienic, przejść obok podwórkowych śmietników.

Murale Gdynia

Ta część Gdyni jest pełna kontrastów. Mnóstwo zakamarków do odkrycia, wiele historii do odkurzenia. Niszczejące elewacje domów, parterowe chaty, suszące się pranie przed domem. A nad tym wszystkim – wieżowce Sea Towers. Jak skok w bok, nie dający o sobie zapomnieć. A może jak wyzwanie, bo przecież na początku istnienia miasta najwyższym budynkiem była czteropiętrowa kamienica rodziny Scheibe przy placu Kaszubskim. Ją też mijam na mojej sobotniej muralowej trasie, bo znajduje się niemal naprzeciwko wibrującego muralu włoskiego artysty 2501.

Na spacer po muralowej Gdyni zaprosiło mnie miasto i ekipa Traffic Design. Mnie i wszystkich użytkowników Twittera, pragnących wyjść poza wirtualne rozmowy. Takie spotkania w Trójmieście odbywają się regularnie co miesiąc i nazywają się tweetupami (o tweetupie w Gdańskim Porcie lotniczym pisałam w styczniu). Ruszam więc za przewodnikiem i daję się uwieść sztuce miejskiej.

murale traffic design

murale traffic design

piekna pogoda

Największe wrażenie robią wielkoformatowe prace graficzne. Zadzierasz głowę, przyglądasz się rysunkowi, kresce, kolorom i myślisz „wow, jak oni to zrobili?”. Gdy rozmawiałam z twórcami murali na gdańskiej Zaspie, zadawałam im to samo pytanie. Okazuje się, że najtrudniejsze w tym wszystkim wcale nie jest samo malowanie, lecz proces twórczy. Mural, będący sztuką monumentalną silnie wpływającą na krajobraz miejski, powinien być przemyślany. Może opowiadać historię, przełamywać monotonność, uzupełniać inne elementy miejskiej układanki.

Poza tym, przygotowując projekt artysta najczęściej uwzględnia też kontekst społeczny i historyczny miejsca, w którym mural ma się znajdować. Zdarza się też, że projekt ulega modyfikacji już w trakcie malowania. Tak było na przykład z muralem Shai Dahan, który urzeczony towarzystwem ptaków, umilających mu pracę na elewacji gdańskiego bloku, uwiecznił je na ramieniu swojego pilota. Takie drobne zmiany potrafią zupełnie zmienić odbiór pracy, a sam mural jeszcze bardziej wrasta w otoczenie (o pokonywaniu słabości, inspiracjach i początkach muralowych twórców poczytajcie w moim tekście dla Live&Travel, str. 68).

przewodnik traffic design

 Roli przewodnika po muralowej Gdyni podjął się Michał Lech z Traffic Design

Wraz z naszym przewodnikiem zapuszczamy się w podwórka. Trzeba przyznać, że pomysł umiejscowienia murali w ciasnej, rzadko odwiedzanej przez przypadkowych przechodniów przestrzeni, jest bardzo fajny. Kolejny krok wychodzenia sztuki poza sztukę, grafika ta staje się niemal zupełnie użytkowa.

murale traffic design

Motyw inwazji z kosmosu można wypatrzeć w kilku miejscach Gdyni. Tutaj: wspomniany wyżej Uwaga Inwazja!, w niedalekiej okolicy znajduje się też mural inspirowany tajemniczym upadkiem UFO w Gdyni.

kon mechanicny traffic design

Urok małych podwórek. „Koń mechaniczny” obok… koni mechanicznych. Czyżby autor puszczał do nas oko? 

Kiedy piszę o „użytkowości” w szczególności mam na myśli takie realizacje, jak poniższa. Dzięki utkaniu graficznych wzorów na trochę już podniszczonej elewacji kamienica nie jest już obiektem, obok którego szybko przemykamy. Można przystanąć, spojrzeć do góry. Zobaczyć niebo.

elewacje podworka

tweetup fotografuje

Na koniec zostawiłam moje najciekawsze muralowe odkrycie. Autor pochodzi z Sewastopola, co dopuszcza kolejne interpretacje pracy. Miasto Bohater o głębokich tradycjach marynistycznych, siedziba Floty Czarnomorskiej od wieków, chyba od samego początku jej powstania. Kotwica, złote fragmenty kojarzące się z elementami admiralskiego munduru, wszystkowidzące oko oraz nieludzkie postaci na szczycie betonowego bunkru-miasta (tutaj całość realizacji >>), w którym człowiek jest tylko małą, nic nie znaczącą mrówką.

Aleksey Kislow jest znany ze swoich surrealistycznych realizacji. Zanim stał się jednym z najbardziej znanych ukraińskich twórców street artu, ćwiczył w opuszczonych miejscach na Krymie, swoje przedziwne malowane stwory rozsiewał po całym Sewastopolu. Często tworzy prace wręcz baśniowe, ludziozwierząt w Krainie Czarów. Tutaj jeszcze jeden morski mural Kislowa, który wpadł mi w oko >>

sewastopolski mural

Budynek, na którym znalazł się mural Kislowa, opowiada osobną historię. Od dziesięcioleci należy do jednej rodziny, a z jego okna jeszcze nie tak dawno rozpościerał się widok na szeroką plażę. Zarówno dom, jak i jego właściciele, są nierozerwalnie związani z morzem. W muralu odnajdują więc wiele odniesień do historii swojej rodziny i najbliższego otoczenia. Fascynujące, ile myśli i emocji może krążyć wokół takiego projektu.

Spacer kończymy przy pracy hiszpańskiego twórcy GR170 (Grito), jeden z moich ulubionych murali ever. Na Chrzanowskiego artysta zmieścił chyba wszystkie postaci, jakie mu kiedykolwiek przyszło wymyślić i malować. U siebie często tworzy „na nielegalu”, wybierając miejsca opuszczone lub takie, dokąd (jak sam mówi) policji nie chce się przyjeżdżać. I tak jak w „Sądzie Ostatecznym” Memlinga jego przyjaciele i znajomi mogli wypatrzeć swoją twarz, tak w muralu Grito możemy poszukać siebie.

tweetup trojmiasto

Inspiratorzy z Pstrykaliady

Korzystając z faktu, że wciąż wyglądam jak studentka (potwierdzone przez wielu na twitterze), trafiłam na trójmiejską Pstrykaliadę a.d. 2014, a dokładniej na kilka wykładów jej towarzyszących. Pstrykaliada jest ogólnopolskim konkursem fotografii studenckiej, ale najciekawszym jej wymiarem są spotkania z inspirującymi osobami i warsztaty pod okiem profesjonalistów.

Jeżeli muszę kogoś przekonywać, że jest to ważne i cenne doświadczenie, to znaczy że ten ktoś jeszcze nigdy nie spotkał naprawdę inspirującej osoby. A chłonięcie pozytywnej energii i inspirowanie się osiągnięciami innych jest dobrym sposobem na szukanie własnych rozwiązań i swojej ścieżki do sukcesu. Taki mały tip za free. Ale wróćmy do Pstrykaliady. Ja człowiek zajęty, wiec musiałam bardzo selektywnie wybierać, gdzie być. Padło wiec na fotografię podróżniczą z Dariuszem Śliwińskim oraz kulisy sesji zdjęciowych z Krzysztofem Adamek. Dwie zupełnie różne osobowości, dwa skrajnie różne wykłady.

mieso sliwinski

Obrazki, przywiezione przez Dariusza Śliwińskiego z podróży (źródło)

Podróż w obiektywie

Podróżowanie ze sprzętem na plecach łatwe nie jest. Po co w ogóle targamy aparat, parę obiektywów i czasami jeszcze statyw na koniec świata? Odpowiedzi będą różne, ale Darek Śliwiński zwraca uwagę, że fotografia zawsze powinna być dodatkiem do podróży, a nie odwrotnie. Co jeszcze radzi Dariusz? Uprzedzam, że poniższe informacje podaję już w formie przetworzonej, przepuszczone przez mój filtr poznawczy i choć pochodzą bezpośrednio ze wspomnianego wykładu, nie stanowią cytatu sensu stricte.

Fotograf podróżniczy opowiada świat, jakim jest. A może go kreuje? Na pewno kojarzycie podobne to TEGO obrazki z gdyńskiego Orłowa. Raj na polskiej ziemi, piasek, morze, spokój i krzyk mew. Ale przecież wszyscy wiemy, jak to miejsce przy orłowskim molo wygląda w rzeczywistości. Smród smażonej ryby niesie się od pobliskiej knajpy, tłumy ludzi na molo, kilka par ślubnych na klasycznej sesji zdjęciowej, wrzeszczące dzieciaki i zupełnie inny klimat. Linkowane zdjęcie jest typowym przykładem kreowania rzeczywistości, któremu często trudno się oprzeć, bo najzwyczajniej w świecie uwielbiamy ładne obrazki. Kolejną, nieco już filozoficzną kwestią jest sam fakt interpretacji widzianego przez fotografa – czy w takim przypadku możemy w ogóle mówić o przekazywaniu rzeczywistości bez jej kreowania?

Po co być turystą, jeśli można być podróżnikiem. Turysta ogląda. Podróżnik widzi. Turysta pstryka. Podróżnik czeka na dobry moment, nawiązuje kontakt, fotografuje. Podróżnik z turystą nigdy nie znajdzie wspólnego języka. Fotograf-turysta chce uwiecznić jak najwięcej. Fotograf-podróżnik chce uwiecznić to, co najciekawsze. Odpuści kilka punktów „must see”, żeby zaczekać na magiczny moment. Wstanie przed świtem, żeby zobaczyć mgły na horyzoncie.

Co fotografować? Hej, serio? Ale Dariusz ma gotową podpowiedź: ludzi, architekturę, pejzaże, środki transportu, zwierzęta. Byle ładnie i z pomysłem. Na przykład szukając „przeszkadzajek” (szyba, krzaczki), ciekawej faktury lub printu (kolorowe dywany, układ piasku na pustyni), odbicia (lustro, woda).

Kontakt wzrokowy czy działanie z ukrycia? To, rzecz jasna, zależy od pomysłu fotografa, ale powiem wam od serca – ludzie, którzy patrzą ci prosto w oczy mają moc. Uwielbiam portrety i być może dlatego najbardziej mnie kręcą zdjęcia ludzi. A najlepiej, gdy nie są fotografowani z ukrycia, a biorą udział w malowaniu światłem. Gdy chcą ci coś opowiedzieć spojrzeniem. To jest właśnie to.

adamek krzysztof elle

Krzysztof przy pracy, fot. Elle

Ty też możesz być dobrym fotografem

Ludzie mówią, że dzisiejsza młodzież nie ma za grosz pokory i szacunku wobec starszych wiekiem. Nie wiem, czy Krzysztof Adamek ustępuje miejsce w autobusie, ale na pewno nie ustępuje w niczym starszym wyjadaczom fotografii modowej. Okazuje się, że można mieć dwadzieścia lat i jednocześnie mieć na swoim koncie realizacje dla dużych firm (Orska, Mohito, Sony) i pracować dla tych kolorowych pisemek z pięknymi modnymi dziewczynami na okładkach.

Krzysztof przyjechał do Sopotu z bardzo chaotyczną prezentacją, z której (szczerze) nie wynikało nic konkretnego. Ale po namyśle doszłam do wniosku, że przecież nie o to chodzi, żeby chłopak pokazał ustawienia lamp do tego czy innego zdjęcia. To i tak widać, a trochę kulisów jednak zdradził. Mówił więc o modelkach, o hejterach, o przypadkach, o eksperymentowaniu – również tanim sprzętem i w aplikacjach mobilnych. O tym, że trzeba pozwolić się odkryć. I o tym, że marzenia się spełniają.

Żeby zrobić dobre zdjęcie musisz mieć pomysł. Tłem może być biała ściana, sprzęt może być ten z niższej półki. Modelką może być twoja koleżanka. To twój pomysł i intuicja liczy się przede wszystkim. Banał, ale wiecie, warto go sobie od czasu do czasu przypomnieć.

Pomysł na wieczór: live cooking

Przygotowanie dania trwa kilka minut. W tym czasie ja obserwuję każdy ruch Gashana, pytam o składniki, patrzę, jak na talerzu lądują krewetki. Tak, jakby każda miała tylko dla siebie przeznaczone miejsce. Po restauracji rozchodzi się smakowity zapach. 

Takie atrakcje zapewnia live cooking, modny ostatnio sposób na kolację w dobrej restauracji. Sukces wielu kulinarnych reality show oraz konkursów podpowiedział, że sam proces przygotowywania dania może być równie atrakcyjny, co jego spożywanie. Przyprawy, oliwa, poszczególne składniki – wszystko widać jak na dłoni. Także precyzyjne ruchy kucharza.

Live cooking

Jak wygląda live cooking  miałam okazję przekonać się w Cynamonie – w każdy piątkowy wieczór i w sobotnie przedpołudnie jeden z kucharzy obejmuje pieczę nad specjalnym stolikiem, przy którym przygotowuje dania ze specjalnego menu. Jak widać, wszystko jest już gotowe do przyjęcia zamówienia. Co powiecie na krewetki?

Live cooking

Zawsze sądziłam, że przygotowanie krewetek jest bardzo czasochłonne, ale Gashan na moich oczach udowadnia, że jest to jedno z najprostszych dań. Najważniejsze, żeby krewetki były świeże, reszta jest kwestią doprawienia. Najpierw więc krewetki smażymy na patelni same, później z masłem i czosnkiem, doprawiamy i voilà! Podawane z sosem z patelni, pietruszką i cytryną. I ważne, żeby jeść na ciepło, bo po wystygnięciu krewetki stracą swoje walory smakowe.

Live cooking

Live cooking ma jednak pewną pułapkę. A co, jeżeli coś się przypali i zamiast smakowitego zapachu po restauracji rozejdzie się zapach spalenizny? Wiadomo, nie ma prawa tak się zdarzyć, z tym większym zainteresowaniem obserwuję pracę kucharza,. Bo wiecie, ja to nawet wodę na herbatę potrafię przypalić.

Live cooking

Oto i moje krewetki. Do tego chleb i masło. Niebo w gębie.

Live cooking

Chodź, namaluj mi serce

Nie udaje się od razu. Jest to jedno z tych zajęć, gdzie praktyka czyni mistrza. Armanda przyznaje, że gdy pracuje za barem, w towarzystwie wypasionego ekspresu do kawy, gdy nikt nie patrzy jej na ręce, wzorki jakoś same wychodzą. Od pięciu lat jest baristką w gdyńskim Cynamonie i potrafi namalować na kawie dosłownie wszystko. Jak ktoś nie wierzy, to może złożyć specjalne zamówienie przy najbliższej okazji. Na warsztatach latte-art rysowaliśmy serca, zwierzątka, nawet Pacmana – okazuje się, że to wcale nie jest takie trudne.

Armanda

Wzorki na kawie można stworzyć również w domowych warunkach. Idealnie, jeżeli ktoś posiada ekspres ze spieniaczem, ale bez specjalnego drogiego ekwipunku to jest również możliwe. Wystarczy dzbanek z wygodnym dziubkiem i domowy spieniacz. W restauracji używa się specjalnego mleka dla baristów, ale w domowych warunkach może być zwykłe, a nawet sojowe (choć te szybciej opada). Ważne jest też, żeby było ciepłe – ok. 60-65st. Kawa również może być dowolna – z ekspresu lub zwykła rozpuszczalna.

Cały proces wygląda dość prosto. Nalewamy 1/3 filiżanki kawy, a później wlewamy spienione mleko. Malujemy lekko potrząsając dzbankiem i kierując strumieniem mleka. Przy bardziej skomplikowanych wzorach można sobie pomóc drewnianym patyczkiem – wtedy najpierw tworzymy mlekiem „plamy” z mleka i przy pomocy patyczka modelujemy ich kształt lub rysujemy napis.

warsztaty latte art

Część teoretyczna i pokaz zdolności Armandy zachęciły niektórych do wypróbowania własnych sił. Najpierw więc krótkie wprowadzenie, jak działa ekspres, a potem żmudna część pracy – malowanie mlekiem. Jednak nie tylko mlekiem można stworzyć kawowe wzorki. Innym sposobem jest rysowanie syropem lub czekoladą na powierzchni spienionego mleka. Takie Armanda również wykonuje, najczęściej dla dzieci, którym rodzice zamawiają filiżankę mleka z czekoladą.

Na dole po prawej widać jak powstaje Pacman z ośmiorniczką. Najpierw więc dwie łyżki spienionego mleka, potem nadanie kształtu patyczkiem.

warsztaty w Cynamonie

To jest trzecie spotkanie w Cynamonie, na którym miałam przyjemność być w tym roku. Jestem ciekawa kolejnych pomysłów. No i filmu, który był kręcony przez restaurację. Następnym razem przyjdę umalowana i wystrojona ;)

Odlotowy Gdańsk

Pamiętam, jakie wrażenie zrobił na mnie widok chmur, gdy po raz pierwszy leciałam samolotem. Obawy i przejęcie odeszły na dalszy plan, a ja tylko się gapiłam w bezkresne spokojne puchowe niebo. Równie duże wrażenie robiły i do dziś robią na mnie lotniska. Ogromny mechanizm, w którym każdy trybik ma swoje miejsce i swoje zadanie. Miejsce spotkań i powitań, zapach nadchodzącej przygody i radość z powrotów do domu.   Continue reading

Make art, not war

Wzór moro to dla mnie taki sam kicz jak brązowa panterka, ale był czas, kiedy jarałam się nieśmiertelnikami. To minęło, choć pewna słabość do motywów wojskowych została. Szczególnie, gdy pojawiają się w biżuterii. I tu, w tej materii, moją ulubioną twórczynią jest właścicielka zniewalającego mopsa, Makabresque Agata. Ale ale! „Kupić” to równie łatwo powiedzieć, co zrobić, co innego samemu zasiąść za stołem i pod okiem mentorki wykonać własny na własność naszyjnik z… łuski po naboju. Takim 9mm. Continue reading

BFG2013: do „pierdut” jeszcze daleko

Od Blog Forum minęło kilka dni i chyba wszystko już zostało powiedziane lub napisane. W sieci dominują bardzo pozytywne relacje z wydarzenia. Do tego stopnia, że aż się nie chce czytać kolejnej. Dlatego na Malowanym odpuszczę sobie opisywanie wystąpień i atrakcji, natomiast skupię się na krytyce. Wprawdzie u mnie zachwyt ustąpił miejsca solidnemu zadowoleniu, jednak wydaje mi się, że warto przyjrzeć się krytycznym głosom i sprawdzić, ile jest w nich racji.
bfg

Rys. Tomasz Sysło, który choć stworzył ten satyryczny rysunek, prosił o napisanie, że bardzo mu się na BFG podobało ;)

Zacznijmy od zarzutu, który formułowany w najróżniejszy sposób, słychać od dawna.

„Polscy blogerzy/blogerki, vlogerzy/vlogerki to bardzo niszowe, zamknięte środowisko mające, póki co, znikomy wpływ na otoczenie i rzeczywistość. (…)  Gdańska impreza uwypukliła najbardziej znaczące grzechy tego środowiska: brak dystansu do siebie, przekonanie o własnej wyjątkowości oraz gmeranie we własnym sosie, sosie i tak już bardzo mocno zredukowanym.”  (Damian Muszyński)

Czy autor tych słów i ja na pewno byliśmy na tym samym wydarzeniu? Szczerze, to już się robi strasznie nudne. Łatwo jest walnąć sztampą i znowu napisać, że blogerzy to takie towarzystwo wzajemnej adoracji, zamknięte i hermetyczne. A przecież blogosfera jest strasznie różnorodna – tematycznie, osobowościowo i tym, że wcale taka zintegrowana nie jest. Co jakiś czas pojawiają się też nowe świetne blogi i vlogi, które przyciągają uwagę setek i tysięcy osób. Taki np. Radek z Polimatów – kto o nim słyszał jeszcze rok temu? A dziś? Żeby wybić się ponad średnią nikt nie potrzebuje przyzwolenia grupy. Jeżeli potrafi to zrobić, ma pomysł i kompetencje – uda mu się. Dziwnym też wydaje się być zarzut o brak wpływu na otoczenie i rzeczywistość. Autorka blogu zorkownia na swoim wystąpieniu opowiadała, jak została zaproszona do konsultacji projektu nowej ustawy. Przy odcinkach wspomnianych Polimatów wielu uczniów odrabia swoje zadania domowe. Łukasz Jakóbiak wsparł młode talenty muzyczne. Blog Misja: K.S.I.Ą.Ż.K.A., którego jestem współautorką, zajmuje się zbiórką książek dla polskich szkół w Wilnie. Jeżeli to nie jest zmienianiem rzeczywistości, to ja już nie wiem, co jest. Owszem, nie są to zmiany rewolucyjne, ale w naszych realiach nie musimy obalać dyktatury, nie musimy walczyć o podstawowe prawa człowieka – robimy to, co możemy zrobić i zmieniamy to, co według nas powinno się zmienić.
„Gmeranie we własnym sosie”, innymi słowami „ciągle te same gęby” również jest zarzutem chybionym wobec Blog Forum Gdańsk. Przede wszystkim, w związku z nowymi tematami, wśród prelegentów pojawiły się nowe nazwiska. Wśród uczestników było mnóstwo autorów blogów małych, niszowych. Blogerów początkujących. Ale nie mogło zabraknąć też „gwiazd” – z bardzo trywialnego powodu. Zwiększają zainteresowanie. Bo wszyscy chcą posłuchać, co mają do powiedzenia. Bo chcieliby zrobić z nimi sweetfocie albo uścisnąć dłoń. Bez nich BFG nie miałoby tej rangi, co ma obecnie – najważniejszego wydarzenia w blogosferze.

„Wyniki „Blog Forum Award 2013″ to bardzo zła wiadomość dla całego środowiska. Polska blogosfera (cokolwiek to oznacza) miała szansę zaprezentować się inaczej, pokazać nowe twarze, odświeżyć wizerunek. Przynajmniej przez następny rok rodzimi blogerzy będą kojarzeni z Hatalską, Budzichem, Kominkiem oraz kilkoma szafiarkami zaproszonymi do programu Kuby Wojewódzkiego. Przykre.” (Damian Muszyński)

Zastanówmy się, dlaczego polska blogosfera kojarzy się z szafiarkami z programu Wojewódzkiego lub Kominkiem. Nie jest to związane z Blog Forum ani jego nagrodami, zdecydowanie. Jest kilka osób, blogerów, które przebiły się do tradycyjnych mediów. Ich obecność w prasie czy TV utrwalają sami dziennikarze. No bo jeżeli któryś pisze artykuł o blogerach, o komentarz poprosi tego, kogo zna lub kojarzy. A kojarzy tych, kogo widział w telewizji śniadaniowej, tego, który napisał książkę, tego, który już wcześniej pojawił się w prasie. Tak jest zawsze i dotyczy to nie tylko blogów. również psychologów, politologów i ińszych specjalistów. Ciągle zapraszają ich do mediów w roli ekspertów, choć przecież nie są jedynymi specjalistami w swojej branży.

Natomiast wyniki konkursu Blog Forum Award 2013 rzeczywiście nie zaskakiwały. Jednak powiedźcie, czy Hatalska nie zasługuje na miano Wpływowego Blogera? A Budzich? Albo czy nagroda Bloga Roku dla Pauliny Wnuk powinna dyskwalifikować ją z konkursu na blog z Gdańska? Nie sądzę. Nagrody Blog Forum w nowej odsłonie zaskoczą za rok, kiedy już nie będzie wypadało dać kolejnej statuetki tym samym ludziom. Będzie to też wyzwanie dla samej blogosfery – żeby znaleźć w swoim gronie tych, którzy zasługują na wspomniane wyróżnienia równie mocno. Wyniki Blog Forum Awards postrzegam bardziej jako podziękowanie za fantastyczną pracę, a osoby nagrodzone robią ją już od lat.

Żeby nie było, pewne krytyczne głosy pojawiły się też i na innych blogach. Są też takie, z którymi się zgadzam.

Dużo z kolei miejsca poświęcono tzw. charity i wszelkim przejawom wykorzystywania potencjału twórców do pomocy innym. (…) Pomaganie to świetna sprawa, nie podlega to najmniejszej kwestii. Jednak niemalże przymuszanie twórców (którzy np. nie identyfikują się z potrzebą pomagania poprzez tworzone treści) do hipotetycznych chociażby deklaracji lub publiczne ich rozliczanie z ilości przeprowadzonych akcji charytatywnych – to chyba nie najlepsza droga, by mówić o potrzebie takich działań. Szczera pomoc to taka, która nie jest wymuszona i nie pochodzi spod pręgierza presji społecznej.” (Adam Przeździek)

Wydaje mi się, że my po prostu lubimy wpadać ze skrajności w skrajność. Mamy więc albo blogerów, których jedynym celem jest zarabianie, albo tych, którzy pełnią misję. Z całym szacunkiem do wszystkich osób, którzy robią wielkie i piękne rzeczy – choć wasza droga jest godna naśladowania, jednak publiczna presja w stylu „to za mało, co zrobiłeś” trochę zniesmacza. Przede wszystkim, pomagania innym nie można wartościować. Nie może być tak, że budowanie studni w Afryce jest super, a Szlachetna Paczka – nie. Każda akcja pomocowa, charytatywna czy innego rodzaju wsparcie jest ważne, ponieważ odpowiada na inne potrzeby. Ktoś jest wolontariuszem, ktoś inny zasila karmą schronisko dla zwierząt, jeszcze ktoś daje milion złotych na fundację. Dziś otrzymałam telefon od starszego pana, który chciał mnie spytać, jakie książki najbardziej się przydadzą szkołom w Wilnie. Poprosił o tytuły albo autorów – bo chce pójść do księgarni i kupić. Po tej rozmowie prawie się popłakałam ze wzruszenia. I wydrapię serce każdemu, kto powie, że taka szczera pomoc i zainteresowanie jest w jakiś sposób gorsze od innego pomagania.
Każdy działa tak, jak mu podpowiada serce (lub PR), pomaga w zakresie, na jaki może i chce sobie pozwolić i nie mamy żadnego prawa oceniać, czy to dużo, czy mało. Ważne jest, żeby każdy z nas był świadom swojego potencjału i nie tylko liczył kasę w portfelu, ale pielęgnował w sobie empatię.

W ogóle, licytowanie się, kto jak pomógł albo może pomóc na sesji Q&A było słabe. Blogerzy na scenie dali się zapędzić w ten kozi róg, a prowadzący dyskusję nie stanęli na wysokości zadania, żeby zgrabnie skierować rozmowę na inny tor. Lekko Stronniczy naprawdę byli świetni jako konferansjerzy, ale panel z pytaniami wyszedł bardzo nijako.

Na koniec. Co Gdańsk ma z tej imprezy?

„Zjechało około 300 blogerów z zasięgami, porobili zdjęć na fejsie, hipstergramie, potagowali się wzajemnie, hash sypał się gęsto. Jakieś tam zasięgi w Polskę poszły. Zostawili też trochę grosza na mieście. Wiem, że nie powinno się wizerunku przeliczać na złotówki, ale… wynajęcie klubu, hotel z czterema gwiazdkami, katering, after – poszły na to spore pieniądze! Pieniądze, za które można byłoby coś ogarnąć dla mieszkańców Gdańska. (Artur Roguski)

Włączyłam się w dyskusję na blogu Artura, ale powtórzę się też tutaj. Blog Forum Gdańsk jest imprezą, z której miasto Gdańsk nic nie ma. Nic, co byłoby dotykalne, na czym można byłoby usiąść, pomacać. Ale blogerska konferencja, jedyna w swoim rodzaju, jest jednym z licznych elementów skomplikowanej układanki, jakim jest wizerunek miasta. Jakim jest poczucie mieszkańców i gości, że się jest w mieście nowoczesnym, ale z tradycjami, w mieście otwartym dla wszystkich, ale zauważającym potrzeby poszczególnych grup. Tego się nie przelicza na pieniądze, długotrwałe działania, aktywizujące i integrujące społeczności (nawet wąskie, takie jak blogerzy) przynoszą korzyści na innych polach. Np. na tym, że o Gdańsku mówi się dobrze. Że inni widzą Gdańsk jako miejsce interesujące, otwarte na ciekawe pomysły, nie bojące nowości. Że może to być podmiot, z którym warto rozmawiać, dyskutować, być może robić interesy. Nie osiągnie się tego kilkoma zdjęciami na instagramie, zrobionymi przez blogerów na BFG. Ale konsekwentnym długotrwałym i spójnym działaniem – jak najbardziej.

Nie pieniądz jest wartością, tylko człowiek. Ludzie, mieszkańcy, przyjezdni, wyjezdni. Ich wspomnienia, rozmowy, inspiracje, pomysły. Hej Gdańsku, pamiętam cię 10 lat temu, kiedy czułam się tu obco i dziwnie. I wiem, że razem się rozwijamy, dorastamy, uczymy się. Jesteś super, tak trzymaj!

Good day it is

[youtube width=”600″ height=”28″ video_id=”WgBeu3FVi60″]

Jest 6:35. Budzę się, otwieram oczy. To będzie piękny dzień! 

I był, ale w piątek. W sobotę skowronki już mi nie śpiewały, a z wyra zwlekałam się z ogromnym przymusem. Dobrze, że już koniec wakacyjnego szaleństwa. Można w spokoju popracować, posty na bloga popisać ;) Anyway. Cieszę się, że tego dnia nie zaspałam na spotkanie w Południk 18. Nie zaspałam, bo było o 17. Natomiast bardzo skutecznie udało mi się spóźnić na „Śniadanie na trawie”, organizowane przez Trójmiejską Solniczkę i Strawberries from Poland. Foodpornów więc dziś nie będzie.

#ilovegdn

Musiała mi wystarczyć Mitte Chleb i Kawa, którzy tego dnia stawiali na nogi blogerów. Bo, proszę państwa, wczoraj hucznie świętowaliśmy Międzynarodowy Dzień Blogera. Tak, istnieje coś takiego, a kawa Mitte była całkiem dobra. Do rzeczy. Po kilku kawach w końcu dotarło do mnie gdzie i dlaczego jestem. Gdzie? Na Targu Węglowym. Dlaczego? Bo byli tam WSZYSCY.

Targ Węglowy to takie smutne miejsce w Gdańsku, położone między instytucją odchamiania Wybrzeże a dorodnym okazem architektury PRL, jakim jest LOT. Tutaj, przy odrobinie szczęścia, można zaparkować swoje mechaniczne rumaki i przy okazji nabyć rdzennie pomorskie oscypki, rybackie kapcie z imitacją owczej wełny lub kwiaty cięte (ostatnia deska ratunku dla tych, co późnią się na randkę na Długiej).

A teraz uwaga. Jest szansa, że miejsce to całkowicie zmieni swoje oblicze i może nawet się uśmiechnie. IKM i trójmiejska Wybiórcza wymyśliły, żeby ludzie sami wymyślili, co też wymyślnego z tym Targiem można zrobić. Pod patronatem prezydenta miasta przedłużyli więc lato do 4 września i zachęcają wszystkich przyjść, położyć się na trawie i spojrzeć w niebo. A potem zdecydować, czy chcą tak móc spoglądać częściej.

#ilovegdn

#ilovegdn

#ilovegdn

Poza targiem o Targ, na Węglowym wczoraj miała miejsce premiera nowej wizualnej identyfikacji miasta w mediach społecznościowych. Gdańsk jest jednym z najfajniej istniejących w sieci miast – m.in. dzięki ekipie, z którą wczoraj można było się napić w plenerowej redakcji miasta. Napić lemoniady (kto nie był, może sam sobie zrobić).

Przypinkom i instadrukom końca nie było. Instadruki to w ogóle osobna historia, bo bajer niesamowity. Ładujesz swoje instagramy na stronce, a listonosz przynosi paczkę wydruków. Prawie jak polaroid, tylko poczta polska zarabia.

Wracając do blogerów. Śmietanka tych trójmiejskich była obecna w full rynsztynku. Ci najgłodniejsi przyszli już przed 11, na wspomniane Śniadanie na trawie, natomiast reszta dyskretnie pstrykała foteczki w godzinach późniejszych. Czekała mnie też miła niespodzianka. Social mediowa redakcja wystąpiła w zaprojektowanej i wykonanej przeze mnie biżuterii  „I ♥ GDN”. Czyż nie lans?

#ilovegdn

#ilovegdn

#ilovegdn

DSC_3504-1

#NaKawe

W kuluarach toczyły się rozmowy, burze mózgów i inne plotki, wiadomka. Dziewczyny z Trójmiejskiej solniczki obiecały solennie (nomen omen), że dołączą do instaakcji „Zabierz książkę #NaKawe”. Moc frajdy, o co chodzi szczegółowo opisałam na misja-ksiazka.pl.

Tak piszę o tych Solniczkach, bo poznałam dziewczyny kilka tygodni temu, gdy robiłam za fotografa na spotkaniu blogerek kulinarnych. Wiecie, bywa człowiek wchodzi do salonu Swarovskiego i kręci mu się w głowie od nadmiaru [zer]. Mnie w Swarovskim się nie kręci, bo mam go wymacanego in and out, natomiast to uczucie towarzyszyło mi patrząc na stół kulinarek tamtego wiekopomnego dnia. To ich wina, że zupy zaczęłam gotować. To ich sprawka, że niedługo na Malowanym pojawią się kolejne gastroposty.

#NaKawe

#NaKawe
Tymczasem jedni uprawiali jakąś kosmiczną jogę, inni tańczyli zumbę, jeszcze inni grali w badmintona, jeszcze inni po prostu nicnierobili, leżąc, siedząc, wertując książki, gadając od i do rzeczy. To też był dobry dzień, szczególnie, że nie zaczął się o 6:35.

Skąd zwierzęta w zoo?

W Polsce była Krystyna Czubówna, w moim wielkim bezkresnym kraju dzieciństwa na zmianę Peskov i Drozdov. Każde wyjście do zoo na długie lata stało się dla mnie świętem. Każdemu towarzyszy intro kultowego programu „В мире животных”. 

[youtube width=”600″ height=”365″ video_id=”Q11QtFbVz0w”]

Uwielbiam gdańskie zoo. Może jeszcze wiele jest do zrobienia i nie wszystkie zwierzęta mają tyle miejsca, ile mogłyby mieć, ale jest nieźle. A w porównaniu z ogrodami zoologicznymi, które miałam okazję odwiedzić, jest wręcz dobrze.

A zastanawiałeś się, skąd te wszystkie zwierzęta, małe i duże, w zoo się wzięły? No więc, drodzy państwo, trafiają na różne sposoby, często bardzo niezwykłe.

Z przemytu

Do gdańskiego zoo służba celna oddała źółwie. Zostały odebrane przemytnikom i nie jest to odosobniony przypadek. Gady z przemytu trafiły również do zoo w Warszawie czy we Wrocławiu. Niektóre z nich przewędrowały w koszmarnych warunkach pół świata. Niektóre żółwie, przechwycone z przemytu w Hong Kongu, miały w ogóle trafić do restauracji (w wiadomym celu). Ale europejskiej organizacji, zrzeszającej ogrody zoologiczne, udało się je uratować.

Z laboratorium

W oliwskim zoo osobno od innych małp znajduje się wybieg rezusów. Rezusy to małpy, które mają ogromny (choć przyznać należy, że przymusowy…) wkład w medycynę. To u tych małp odkryto grupy krwi, to one najczęściej są doświadczalnymi zwierzętami w biologicznych, medycznych i psychologicznych badaniach. Grupa małp, która obecnie mieszka w Gdańsku, przez całe swoje życie (kilkanaście lat!) nie wychodziła z budynku. Małpy nie wychodziły na świeże powietrze, nie wykształciły tak bardzo charakterystycznych dla makakowatych (wzajemne dbanie o siebie, wygłupy etc.) zachowań. Dlatego, gdy trafiły do zoo w Gdańsku, pracownicy mieli nie lada wyzwanie – zapewnić nie tylko dobre warunki życia, lecz i pomóc zintegrować się małpom, które całe swe życie spędziły w osobnych klatkach.

Odratowane z cyrku

Słonica Wiki do oliwskiego zoo trafiła po tym, jak służby specjalne uratowały ją we Francji z miejsca, gdzie była przetrzymywana w małym kontenerze. Część życia spędziła też w cyrku. Teraz ma do dyspozycji klimatyzowany i ogrzewany dom, towarzystwo drugiej słonicy i spory wybieg.

Z inkubatora

W oliwskim zoo przyszło na świat kilkanaście kondorów, które wykluły się w sposób naturalny lub w inkubatorze. Jednak zanim gdańskie kondory przyprowadziły potomstwo, jeden z nich przeszedł skomplikowaną operację – również w oliwskim zoo.

Carlos, bo o nim mowa, urodził się z przekręconą o 180 stopni nogą. Kiedy miał 8 miesięcy, ogród zoologiczny zdecydował się na operację, jakiej nikt wcześniej w Europie nie wykonał. Carlos, zgodnie z zaleceniami, miał być uśpiony, jednak dyrektor Zoo się uparł i operacja została przeprowadzona. Z powodzeniem.

Surykatki

Jaki z tego morał? Oliwski ogród zoologiczny odwala kawał dobrej roboty. Gdyby jeszcze oferta gastronomiczna w miejscowych jadlodajniach się poprawiła – można byłoby tam siedzieć całymi dniami. Szczególnie u surykatek!

Osiedle sztuki

Galeria sztuki wielkoformatowej pod otwartym niebem. Twórcy z całego świata do obejrzenia bez biletów wstępu. Tutaj sztuka dostępna jest o każdej porze dnia i nocy. Zaspa – serce sztuki monumentalnej. 

Osiedle sztuki

W tym roku kolekcja gdańskich murali została uzupełniona czterema pracami młodych twórców z Białorusi, USA, Hiszpanii i Czech. Tematem przewodnim tegorocznego festiwalu było  „Skąd przyszliśmy? Kim jesteśmy? Dokąd zmierzamy?”. Swój ślad w Gdańsku zostawili Shai Dahan, Key Detail, Jan Kalab i San.

Osiedle sztuki

Skarżynskiego 4d, Jan Kalab

Jan Kalab z Czech, tworzy od dwudziestu lat. Fascynuje się trójwymiarowością, ostatnio również geometrycznymi kształtami. Dlatego w pracy, którą przygotował w Gdańsku, można zajrzeć „w głąb” namalowanego uniwersum (ul. Skarżyńskiego 4d)

Osiedle sztuki

Jan na tle swojej pracy

Key Detal to Andriej z Białorusi i jego asystentka Julia. Razem stworzyli niesamowitą interpretację kobiecości – mural ten jest trudno widoczny w całości, najlepiej go obejrzeć w momencie, gdy obok rosnące drzewa zrzucą liście. Jestem pewna, że zimą ich praca niesamowicie ożywi szarobure otoczenie blokowiska (ul. Skarżyńskiego 6a).

Osiedle sztuki

Białoruscy artyści na tle swojej pracy

San, a właściwie Daniel Muñoz, hiszpański artysta. Jako jedyny z tegorocznych twórców zrezygnował z koloru, postawił na oryginalną kreskę i barwne postaci. W momencie, gdy na Zaspie w deszczu i wietrze odbywał się wernisaż, w rodzinnej miejscowości Sana panowała temperatura 40 stopni… (ul. Bajana 7a)

Osiedle sztuki

San na tle swojego muralu

Obecnie na Zaspie znajduje się ponad 45 murali. Dla miłośników foursquare, Instytut Kultury Miejskiej przygotował niespodziankę: ci, którzy zameldują się w 10, 25 lub 45 punktach zaspiańskiej galerii murali, otrzymają prezenty. Szczegóły na stronie IKM. Mam już 14 check-inów, kto chce stanąć ze mną w szranki? ;)

Osiedle sztuki

Skarżynskiego 12a, aut. Tomasz Bielak

Osiedle sztuki

Dywizjonu 303 13a, Jacopo Ceccarelli 

Design. Co ty z tego możesz mieć?

Tworzyć tak, żeby łączyć ideę z użytkowością. Inspirować, wnosić nową jakość, jednocześnie budować harmonijną całość z już istniejącymi elementami przestrzeni. Zadanie, które stoi przed współczesnym designem nie jest łatwe. Szczególnie, że dla wielu „zwykłych szaraczków” takie słowa jak „projektant”, „dizajnerski” kojarzą się z kupą forsy, niezrozumiałym przekazem i snobizmem. 

Jeśli chodzi o mnie, to najbardziej lubię projekty, które zaskakują prostotą i oczywistością. Grą słów, skojarzeniem, najprostszym rozwiązaniem. Na przykład taka „Chwiejba”. Piękne słowo, typowo morskie. Elementy portowe: lina i polery cumownicze. W nowym, ale zupełnie prostym i jakby oczywistym połączeniu tworzą miejsce do siedzenia. Łatwo mogę sobie wyobrazić takie ławki w krajobrazie nadmorskich miejscowości. Proste, pomysłowe, estetyczne.

Gdynia Design Days

Chwiejba (Jakub Gołębiewski). Styk morza i lądu, swoista ławka, utworzona z typowo portowych elementów.

Albo „My piece of sea”. Geometryczna nieregularna bryła z surowej stali, a w środku – morskie życie. Taka alternatywa dla tradycyjnego akwarium, tylko, że nie musisz już płakać na zdechłą rybką. Tutaj wyhodujesz glony i trawy, które rosną w naturalnym środowisku na dnie Bałtyku.

Jak sami twórcy tłumaczą: „Skupiamy uwagę na świecie glonów i traw morskich, które niegdyś tworzyły w Zatoce Gdańskiej rozległe łąki podwodne, jednak w skutek działalności człowieka ich powierzchnia znacznie się zmniejszyła”. Stąd i malutkie okienko do podglądania swojej hodowli, i ciężka, szara bryła projektu, będąca odzwierciedleniem wyjaławiającej działalności człowieka.

Gdynia Design Days

Industrialne społeczeństwo tęskni za naturą. Projekt Katarzyny i Wojtka Sokołowskich.

Gdynia Design Days

„My piece of sea” to reminiscencja fragmentu wyrwanego z morza, przeniesionego w sztuczne otoczenie mieszkań i biur. Wewnątrz znajduje się minihodowla roślin, występujących naturalnie na dnie Bałtyku.

Albo jeszcze jeden projekt, również zaawansowany technologicznie, ale odwołujący się do sfery niefizycznej – uczuć. A te lubimy wyrażać dotykiem, jak najbardziej namacalnym. „Styk Dotyku” to pomysł na „dotykowy” komunikator, umożliwiający przesyłanie na odległość symbolicznego dotyku otwartej dłoni. Przesłanie ruchu jest możliwe dzięki nadajnikowi-odbiornikowi oraz wielopunktowej matrycy. Inspiracją dla twórców była wielomiesięczna rozłąka marynarzy z ukochanymi. Szara codzienność.

Gdynia Design Days

„Styk dotyku”, grupa projektowa Razy2. Bezprzewodowy komunikator, który przekazuje dotyk ukochanej osoby na odległość.

Te i inne projekty można obejrzeć w prototypowniach Pomorskiego Parku Technologiczno-Naukowego w Gdyni na wystawie „Na styku”, będącej częścią Gdynia Design Days. Organizatorzy po raz szósty już próbują udowodnić, że design wcale nie musi być niezrozumiały i podszyty snobizmem. Inowacyjne projekty mogą być przydatne i łatwe w odbiorze, mogą bawić, zdobić, uczyć.

<< Co i gdzie na GDD? >>

W tym roku szczególny nacisk padł na wymiar lokalny twórczości. Stąd inspiracja momentem „na granicy” i liczne morskie reminiscencje w projektach wystawy głównej. Jednak najfajniejsze w Gdyni jest to, że projektowanie wychodzi poza zwykłe koncepcje i sztukę – staje się użytkowym elementem przestrzeni.

Gdynia Design Days

DSC_0367-1

Gdynia Design Days

Gdynia: antyterroryści w akcji

Antyterroryści w akcji

Jednostka kontrolna Urzędu Morskiego w Gdyni śledzi za bezpieczeństwem widzów

Wielki prom pasażerski znalazł się w niebezpieczeństwie. Mimo licznych zabezpieczeń, na statek Stena Spirit dostało się 3 osobników. Dwóch z nich posiada przemyconą broń palną. Po wyjściu w morze przejęli statek biorąc zakładników. Służbie dyżurnej VTS Zatoka Gdańska, poprzez kapitana statku, terroryści przekazują swoje żądania…

To nie jest film. Na szczęście, nie jest też to prawdziwa sytuacja. Ten fikcyjny scenariusz rozegrał się 28 czerwca 2013 w Gdyni –  Urząd Morski w ramach obchodów Święta Morza przygotował pokaz działań antyterrorystycznych i ratowniczych z udziałem promu Stena Spirit. Zobacz antyterrorystów w akcji!

Pierwszy etap działań: siłowe rozwiązanie incydentu terrorystycznego na wodzie. Prom z rąk terrorystów odbijają siły specjalne, jednostki Straży Granicznej i Służby Celnej.

Antyterroryści w akcji

Prom Stena Spirit i śmigłowiec Mi-8T

Po rozpoznaniu lotniczym, dokonywany jest desant jednostki BOA (Biuro Operacji Antyterrorystycznych) na pokład otwarty statku oraz abordaż z wody operatorów Formozy (dwie uzbrojone szybkie łodzie, łącznie 32 operatorów).

Antyterroryści w akcji - Gdynia

Desant BOA

Antyterroryści w akcji

Desant antyterrorystów policyjnych z powietrza.

Antyterroryści w akcji

Abordaż jednostek Formozy.

Na sygnał o udanej akcji, śmigłowiec odbiera antyterrorystów. Na promie (prom nie posiada lądowiska dla śmigłowców) ląduje lekki SW-4 Puszczyk, którym (jak mniemam) zostają przetransportowani terroryści.

Antyterroryści w akcji - Gdynia

Śmigłowiec Mi-8T

Antyterroryści w akcji - Gdynia

Antyterroryści BOA w akcji.

Antyterroryści w akcji - Gdynia

Antyterroryści BOA w akcji.

Antyterroryści w akcji

Lądowanie śmigłowca SW-4 Puszczyk.

Drugi etap działań: akcja ratownicza. Po odbiciu zakładników z rąk terrorystów, na pokładzie znajduje się kilka ciężko rannych osób. Ewakuacja rannych zostaje przeprowadzona przez śmigłowiec (Mi-14 PŁ/R) Marynarki Wojennej. Ratownik wraz z noszami zostaje opuszczony na pokład, po czym nosze z bezpiecznie „przypiętym” rannym wciągnięte do śmigłowca.

Antyterroryści w akcji - Gdynia

Śmigłowiec Marynarki Wojennej

Antyterroryści w akcji - Gdynia

Śmigłowiec Marynarki Wojennej

Antyterroryści w akcji - Gdynia

Ciężko ranny zostanie bezpiecznie przetransportowany na noszach.

Wydawałoby się, że to już koniec. Terroryści unieszkodliwieni, ranni ewakuowani. Jednak… W wodzie, za burtą udaje się dostrzec rozbitków. Trudno powiedzieć, jest to zwykły pasażer promu czy terrorysta, który próbował uciec. Podejmowana jest akcja ratownicza.

Do akcji wkracza Morska Służba Poszukiwania i Ratownictwa ze statkiem ratowniczym „Sztorm” typu SAR-3000 wraz z szybką łodzią. Ratownicy na szybkiej łodzi podpływają do rozbitka, nawiązują z nim kontakt i ewakuują na statek ratowniczy.

Antyterroryści w akcji - Gdynia

Człowiek za burtą

Antyterroryści w akcji - Gdynia

Morska Służba Poszukiwania i Ratownictwa ze statkiem ratowniczym „Sztorm” typu SAR-3000.

Antyterroryści w akcji - Gdynia

Szybka łódź Morskiej Służby Poszukiwania i Ratownictwa

Antyterroryści w akcji - Gdynia

Rozbitek zostaje przetransportowany na statek ratowniczy „Sztorm”

Antyterroryści w akcji - Gdynia

Rozbitek zostaje przetransportowany na statek ratowniczy „Sztorm”

Po chwili zostaje zauważony jeszcze jeden rozbitek. Tym razem najbliżej znalazł się śmigłowiec. W specjalnym „koszu” zostaje opuszczony ratownik, który wpław dopływa do rozbitka, pomaga mu się dobrać do miejsca ewakuacji, po czym ratownik z rozbitkiem zostaje podniesiony do śmigłowca.

Antyterroryści w akcji - Gdynia

Jeszcze jeden człowiek za burtą…

Antyterroryści w akcji - Gdynia

Akcja ratownicza ze śmigłowca.

Antyterroryści w akcji - Gdynia

Rozbitek zostaje ocalony!

Na domiar złego, ratownicy otrzymują sygnał, że na promie wybuchł pożar. Sytuacja jest poważna, pasażerowie opuszczają prom w łodziach ratunkowych. Całą akcją koordynuje kapitan statku z mostka kapitańskiego. Natomiast ugaszeniem pożaru zajmuje się holownik pożarniczy Centaur II.

Antyterroryści w akcji - Gdynia

Na promie wybucha pożar

Antyterroryści w akcji - Gdynia

Holownik pożarniczy w akcji

Antyterroryści w akcji - Gdynia

Kurtyna wodna!

Rozbitków wyłowiono, pożar ugaszono. Cała akcja wymagała ścisłej współpracy wielu służb, różne działania były przeprowadzane jednocześnie.

Stena Spirit życzę, aby takie scenariusze przytrafiały się jedynie na obchodach Święta Morza i wyłącznie w celach szkoleniowych ;)

Antyterroryści w akcji - Gdynia

Jednostki szybkie SC-2 i SC-3

Antyterroryści w akcji - Gdynia

Służby specjalne i ratownicze po akcji antyterrorystycznej i ratunkowej

Wrażenia po Sopotello

Przy wejściu wita mnie żółta Łada. Kupuję bilet wstępu (3zł) i zaczynam eksplorację najgłośniej zapowiadanej w ostatnich dniach imprezy zakupowej. Sopotello – pierwszy w Trójmieście pchli targ z prawdziwego zdarzenia.

sopotello

 

Sopocki rynek, znajdujący się w połowie drogi między Gdynią a Gdańskiem, ma szansę na nowe życie. W weekendy, zamiast chińszczyzny i warzywniaków, swoje pięć minut mają miłośnicy staroci i rękodzieła artystycznego. I rzeczywiście, choć spodziewałam się więcej sprzedających, było co obejrzeć i kupić.

sopotello1

Torebki od TWINS i zabawki by Julka Podolska

Dziewczyny z duetu projektantek TWINS opowiadały mi kiedyś o pchlich targach w Berlinie. Można tam kupić i sprzedać wszystko, sprzedawcy przyjeżdżają nawet z zagranicy. Tworzy to niesamowity klimat, w dodatku, jeżeli chcesz kupić coś, co nawet nie wiesz, jak się nazywa, możesz być pewien – znajdziesz to na pchlim targu.

Jednak prawdziwy pchli targ to nie tylko kupno i sprzedaż. To rzeczy i ich historie. To ludzie, którzy te rzeczy sprzedają. I historie tych ludzi. To również ciekawość odwiedzających. Atmosfera tego miejsca ma wiele warstw i wymiarów.

sopotello2

Zabawki Julki Podolskiej i starocie z Sopotello

Starocie w pierwszym rzędzie sprzedaje pan, który rozmawia z dobrze znanym mi akcentem. Ukraina. Za chwilę wiem już, skąd pochodzi, co robi w Polsce, jak często tu bywa. Opowiadam mu o planach na wakacje. Że może Krym. Jedź, to jest cudowne miejsce, mówi. Żegnając umawiamy się na Jarmark Dominikański.

Tuż przy wejściu widzę butelki kwasu chlebowego. Uwielbiam kwas chlebowy, szczególnie litewski. Kupuję wędzoną kiełbasę i znowu rozmawiamy. Mam dzisiaj farta, bo tym razem trafiam na pana, który mieszkał w Wilnie. Wprawdzie 25 lat temu i na ulicy z komsomolcami w nazwie, więc nie jestem w stanie jej zlokalizować, ale miło nam się rozmawia. Drugi sprzedawca zna moje miasto lepiej, opowiada, co się zmieniło. Nie ma już mojej ulubionej piekarni chleba. Zna moją dzielnicę, w której się wychowałam. Żartujemy, że po zmroku nikt o zdrowych zmysłach się tam nie zapuszcza nawet dziś.

sopotello3

Po prawej: czapy Agathy Macabresque

Podobnych rozmów miałam na Sopotello kilka. Nieśmiało przedstawiłam się misstery. Obiecałam sobie, że następnym razem kupię jeden z tych starych Zenitów, sprzedawanych przez starszego pana. Zjadłam zapiekankę, posłuchałam Połomskiego. Pożałowałam, że nie noszę rozmiaru S. A może to i dobrze, bo bym wróciła do domu z górą ciuchów. Wintydż, oczywiście ;) Kupiłam widelce i łyżki ze starej zastawy stołowej. I glinianą bulionówkę.

sopotello4

Po prawej: kapelusz by misstery.pl

sopotello5

Po lewej: sutaszowe kolczyki made by Gigi

Start Sopotello uważam za udany. Samą nazwę – mniej, ale nazwa to tylko nazwa. Będę przychodzić, zaglądać, do ludzi. Po rzeczy. Po historie. Fajnie by było, gdyby pchli targ zapisał się na mapie Trójmiasta na stałe :)

Jest Sopot, jest impreza

Rzadko odchodzę od komputera. Ale jak już to robię, to trafiam na zajebistą imprezę. Tak było i tym razem: w towarzystwie młodych i pięknych, z dobrym szampanem i furą atrakcji. 

Gdańsk niby blogerów lubi i blogerami stoi, ale poza Blog Forum Gdańsk miejscowi blogerzy jakoś niechętnie się ujawniają i spotykają. Dlatego inicjatywa dziewczyn z facebooka (jak ja funkcjonowałam bez tego dzieła szatana?!) tak bardzo mnie ucieszyła.

Jeszcze bardziej mnie ucieszyło to, że jak już siedziałyśmy sobie w sopockiej La Crema Cafe i sączyłyśmy szampan (frugo się chowa), to nie było krępującej ciszy. A dowiedzieć się można było wielu interesujących rzeczy. Na przykład, że ktoś jednak JakMalowanego zna i czyta ;-)

Marysia, która bardzo solidnie podeszła do roli organizatorki spotkania, nie tylko załatwiła dla nas całą salkę kawiarni na wyłączność, ale również zaprosiła na spotkanie fotografkę Agnieszkę Potocką. Agnieszka z kolei przygotowała niesamowity prezent – dała możliwość każdej z nas stanąć przed obiektywem i… zaprezentować swojego bloga. Tym oto cudownym sposobem, dorobiłam się zdjęcia z moim Nikonem.

Autorka JakMalowanego we własnej osobie

fot. Subobiektywna

Potem już wszystko poszło lawinowo. „Wszystko” czyli prezentacja firm, które przygotowały prezenty-niespodzianki dla uczestniczek spotkania*, oraz żywiołowe dyskusje na temat otrzymanych upominków. Nieoceniona okazała się być Ala, która chętnie doradzała nam w wyborze kolorów szminek i cieni do powiek.

Dwie rzeczy, które mnie pozytywnie zaskoczyły.

1. To, że było nas tak dużo – na spotkanie stawiło się kilkanaście blogerek. Było to bardzo miłe.

2. Blogi dziewczyn. Możliwe, że spodziewałam się, że spotkam same „szafiarki”, a tu okazuje się, że o modzie można pisać na kilka różnych (fajnych – podkreślam) sposobów, że można pisać o prawach pasażerów komunikacji lotniczej albo o łączeniu pracy z macierzyństwem. Można inspirować, uczyć, dzielić się doświadczeniem.

Jedyne, co powoduje niedosyt – spotkanie było zdecydowanie za krótkie. Chętnie pogadałabym z dziewczynami dłużej.

Na koniec zachęcam do obejrzenia zdjęć Agnieszki. Tu skrywa się za obiektywem – szewc bez butów chodzi, taki los :)

Subobiektywna Agnieszka

Nasz fotograf, fot. by Malowana

* Niespodzianki dla uczestniczek spotkania przygotowali: Barwa, by Dziubeka, elfa-pharm, ESOTIQ, Diva, Mary Kay, OUI, Paese, Pandora, Pola Zag Braid-Plait Bracelets oraz Pulanna