Kolejka w tym miejscu kończy się dopiero po 20, kiedy ostatnie pączki zostają wydane przez okienko. Pracownicy w białych fartuchach zmywają gary, stoły, białe kafelki i ruch wokół Świdnickiej 24 zamiera. Ale tylko na kilka godzin, bo od samego rana po świeże pączki znowu ustawi się kilkanaście osób. Ja też, zamiast śniadania, biorę kilka na wynos i ruszam w miasto.
Tag Archives: Polska
6 opowiadań o Gdańsku
Przechadzam się Mariacką i przeżywam de ja vu. Spoglądam na fasady kamienic, choć jeszcze nie wiem, czego mogłabym szukać. To samo czuję, gdy zapuszczam się w betonowy las bloków Żabianki. Mija chwila, zanim uświadamiam sobie, że już tu kiedyś byłam.
Nie ma lepszego sposobu na zwiedzanie jak przeczytanie książki, której fabuła rozgrywa się w danym miejscu. Zwykły spacer śladami bohatera dobrej powieści nabiera nowego wymiaru. Tak, byłam tu już wcześniej. W momencie, gdy moja wyobraźnia rysowała topografię miejsca wydarzeń podczas lektury Narracji.

Gdańsk. Powiedz, z czym ci się kojarzy? Jeżeli jesteś z innego miasta Polski, to prawdopodobnie z morzem, Neptunem na Długiej, Westerplatte. Jeżeli jesteś z innego kraju, najprawdopodobniej odpowiesz, że z Wałęsą, Solidarnością. Niezależnie od tego, skąd jesteś, prawdopodobnie przypomnisz sobie kilka faktów historycznych. Takich z książek.
Uzasadnione jest więc pytanie, które zadali sobie pomysłodawcy Narracji – czy można pisać o tym mieście w sposób oderwany od historii? Bez przywoływania traumatycznych losów? Odpowiedzią są Narracje. 6 opowiadań o Gdańsku napisali Piotr Czerski, Daniel Odija, Anna Klejzerowicz, Barbara Piórkowska, Jakobe Mansztajn, Tadeusz Buraczewski.
Z opowiadań wyłaniają się trzy twarze miasta. Pierwszy – miasto młodych ludzi. Żądnych przygody, eksperymentujących, nawiązujących przyjaźnie, również takie na całe życie. Daniel Odija snuje nieco surrealistyczną opowieść o życiu studenckim. Jakobe Mansztajn opowiada o paczce młodych chłopaków, którzy popadają w tarapaty, bo ich pomysł na wakacyjną rozrywkę balansuje na granicy prawa. A w tle – szum morza i krzyk mew.
Drugi – miasto sztuki. Odważne współczesne instalacje, przypadkowe odkrycia, postindustrialne przestrzenie, które wręcz wołają o twórcze zagospodarowanie.
Trzeci – miasto tajemnic. Pod skórą rzeczywistości żyją wspomnienia, dzięki jakiejś nadprzyrodzonej sile przyjmują nadzwyczaj realne kształty, materializują się. Anna Klejzerowicz opowiada historię obłąkania. A może to historia miłości? To, co niedotykalne, opisuje też Piotr Czerski i Barbara Piórkowska. Te opowiadania pachną drewnianą klatką schodową, skrzypią nienaoliwionymi drzwiami, mają widok na brukowane ulice.
Lektura Narracji była dla mnie ogromną przyjemnością. Przekopywanie czasu mogłoby być o mnie. Chłopaków z Krótkiej historii kinematografii mogłam spotkać, gdy mieszkałam na Żabiance. Bardzo lubię takie tajemnicze historie, jak Pejzaż z wozem konnym. Inne trzy opowiadania przemówiły do mnie trochę mniej, ale każda opowieść jest inna, tak jak pochodzenie i doświadczenie autorów.
Wspomniałam, że Narracje miały odpowiedzieć na pytanie o istnienie literackiej przestrzeni w oderwaniu od historii i skomplikowanych losów regionu. Ale czy to nie jest przypadkiem jak z warstwami geologicznymi? Możemy wykopać dół i płakać, że gdzieś tam leży coś zniszczonego i nie zauważać tego, co odsłaniają warstwy późniejsze. A możemy spojrzeć na przekrój i z każdej wziąć to, co jest w danym momencie potrzebne.
Tak też jest w tej antologii. Pojawiają się tu odniesienia i do Wolnego Miasta Gdańsk, i do stoczni, brzmią niemieckie słowa, rosyjskie imiona. Jednocześnie nic nie jest obce, wszystko jest gdańskie. W tym widzę urok tego miasta i duży atut omawianego tomu. Bardzo szkoda, że książka nie była i nie jest dostępna w regularnej sprzedaży, egzemplarze trafiły do bibliotek i instytucji kultury. Jest to lektura na jeden wieczór, ale zapewniam, że zostaje w pamięci na długo.
Polska 1, Gdynia: musisz tu być
Na mapie Trójmiasta pojawiło się nowe niesamowite miejsce, na otwarcie którego czekałam od momentu, gdy dowiedziałam się, że dawny Dworzec Morski zostanie muzeum. Dlaczego Polska 1 w Gdyni jest adresem wartym zapamiętania?
Muzea nie mają zbyt dobrej renomy, za często kojarzymy je z zakurzonymi eksponatami. W Muzeum Emigracji kurz nie ma szans osiąść – typowych do-not-touch przedmiotów jest tu niewiele. Muzeum opowiada formą, dźwiękiem i zagospodarowaniem przestrzeni. I zabiera w niezwykłą podróż w czasie i przestrzeni.
W latach trzydziestych dwudziestego wieku z tego miejsca w świat wyruszały tysiące Polaków. Za przygodą, rozrywką, ale głównie za lepszym życiem. Mury dawnego Dworca Morskiego są przesiąknięte echem losów emigrantów, które układają się w historię Polski, dotychczas pozostającą w cieniu.
[grey_box]Dworzec Morski to miejsce w latach 30. przeznaczone do obsługi ruchu wychodźczego. Cała infrastruktura emigracyjna, która powstała wówczas w Gdyni, oprócz Dworca Morskiego obejmowała także Halę Odpraw, czyli magazyn tranzytowy, szpital kwarantannowy na Babich Dołach oraz obóz emigracyjny na Grabówku dla ludzi, którzy przyjeżdżali tu z całej Polski i czekali na rejs transatlantykiem. A do tego infrastruktura kolejowa, która umożliwiała dojechanie z obozu emigracyjnego pod sam Dworzec Morski. Więc nieprzypadkowo Muzeum Emigracji znajduje się w Dworcu Morskim, gdzie ta emigracyjna opowieść najlepiej może wybrzmieć.
– Karolina Grabowicz-Matyjas dla gazeta.pl[/grey_box]
Największą niespodzianką w muzeum jest dla mnie szerokie spojrzenie na temat migracji. Temat niełatwy, przypominający ogromne puzzle z tysiącem elementów. Zanim je ułożymy, czeka nas wciągająca wycieczka po wszystkich kontynentach świata.
Kto by pomyślał, że ziemniaki, a dokładniej nieurodzaj jego upraw, mogły być powodem emigracji miliona osób? Jak wyglądał dzień powszedni na Ellis Island, przedsionku Ameryki dla wszystkich imigrantów, przybywających do Nowego Jorku? Co łączy Chicago Bulls z Polakami, poszukującymi w Stanach lepszego życia? Elementy układanki niespodziewanie zaczynają pokazywać pełniejszy obraz.
Mnóstwo ciekawostek czeka też miłośników podróży morskich – w muzeum znajduje się m.in. duża makieta statku pasażerskiego Batory, którego legenda nieodłącznie jest związana z Gdynią i Dworcem Morskim. Są prycze identyczne z tymi, na których spała klasa trzecia największych transatlantykach, opowieści z podróży, wspomnienia pasażerów.
Żeby wszystko obejrzeć dokładnie, w Muzeum należałoby spędzić co najmniej z pół dnia. Zachęcam. Są miejsca na odpoczynek, kawiarnia, mnóstwo materiałów audiowizualnych, przy których trudno się znudzić. To również możliwość zobaczyć nabrzeże z nieco innej perspektywy.
Dyrektor muzeum obiecuje, że zbiory będą prezentowane głównie w wystawach czasowych, które umożliwią pełniejsze pokazanie danego zagadnienia. A i wystawa główna ma się zmieniać, bo emigracja jest żywym, ciągle zmieniającym się zjawiskiem.
A teraz uwaga: do końca maja zwiedzanie muzeum jest bezpłatne. Muzeum Emigracji koordynuje też autorski program wolontariatu (U)czynni kulturalnie – dla wszystkich pasjonatów historii miasta. Do zobaczenia na Polskiej 1!
Gdynia według blogerów: nowy przewodnik po mieście
Poznawanie (nawet swojego) miasta to jak wyprawa w nieznane. Im głębiej zapuszczam się w jego ulice, tym więcej nieznanych mi dotychczas rzeczy widzę. Nie przeczę, że błądzenie po omacku czasami ma w sobie wiele uroku. Ale z „lokalsem”, takim, co pokaże tylko sobie znany wycinek miasta, może czekać duża przygoda. O nowym, wirtualnym przewodniku po Gdyni piszę z dwóch powodów. Dlatego, że jest to miasto, choć niepozorne, grzechu warte. A o drugim napiszę za chwilę.
Gdynia zdaniem blogerów składa się z kilku rozdziałów, każdy poświęcony innej tematyce: miejsca turystyczne, sport, kultura, kulinaria i tzw. lifestyle. Do pracy nad przewodnikiem redaktorzy zaangażowali blogerów i blogerki nie tylko piszące na wspomniane tematy, ale będących prawdziwymi zapaleńcami w swojej działce. Z publikowanych przez nich artykułów i felietonów wyciągnęli fragmenty, które opowiadają o miejscach niezwykłych, ważnych lub nietypowych. W ten sposób powstała oryginalna lista must see i dla turystów, i dla mieszkańców Gdyni.
Michał Nowakowski (autor RóbmyDobrze.pl) zabiera na spacer po gdyńskich muralach, do miejsc z dobrą muzyką i na festiwale, odbywające się w Gdyni. Przy okazji, w krasomówczym stylu, serwuje ciekawostki o artystycznych inicjatywach. Ewa Kowalska (autorka Ibedeker.pl) próbuje odpowiedzieć na pytanie, jakie zabytki warto zobaczyć w Gdyni. Oprócz miejsc historycznych, wędruje też na malownicze, mało znane plaże oraz podpowiada, skąd można zobaczyć najlepszą panoramę miasta.
Sportowym tematem zajął się Włodzimierz Machnikowski, wieloletni dziennikarz sportowy. To od niego można się dowiedzieć, że Gdynia to nie tylko żółto-niebieskie barwy futbolowej Arki, ale również szkoła rowerowa, fitness dla seniorów, cały komplet zajęć sportowych dla wszystkich mieszkańców w ramach Gdyńskiego Poruszenia i in. Podpowiada, gdzie najprzyjemniej się biega, a gdzie gra w kosza.
Na drugim biegunie – Klaudia Sroczyńska (blogerka kulinarna dusiowakuchnia.pI) i jej smakowite wędrówki po gdyńskich restauracjach. Dokąd na randkę, a dokąd z dziećmi? Gdzie podają grecką kuchnię? Gdzie najlepsza ryba w mieście? Lista jest długa i jest w czym wybierać.
Całość spina… I to jest drugi powód, dlaczego tak bardzo się cieszę z tego przewodnika – zostałam blogerką lifestyle’ową! Choć samo słowo u niektórych budzi pewne kontrowersje, ale życie miastem jest przecież lifestylem.
JakMalowana Gdynia to zachody słońca w porcie. Małe pracownie lokalnych projektantów. Dworzec, w którym zagnieździły się książki. Teatr pod peronami. Kilometry ścieżek rowerowych. To miasto wielowarstwowe jak bakława, tylko smakuje inaczej. Raz słodkim lukrem, innym razem morską solą. Bardzo się cieszę, że właśnie taką Gdynię przedstawia przewodnik.
Od strony wizualnej publikacja bardzo fajnie wygląda i łatwo się czyta, najciekawsze miejsca są wypunktowane i naniesione na mapki. Całość jest do pobrania za darmo, na stronie Gdyni >>. Szkoda, że tylko w wersji pdf, która średnio nadaje się do przeglądania na czytnikach (przynajmniej na popularnych Kindle na pewno). Mimo to, Gdynia zdaniem blogerów jest pomysłową inicjatywą miasta, pokazującą też te miejsca, które normalnie nigdy w życiu nie znalazłyby się w żadnym przewodniku turystycznym.
Gdynia: PPNT o zachodzie słońca
Przy okazji (długiego) wpisu o modernistycznej architekturze Gdyni, bardzo chciałam pokazać również budynek, który zupełnie zmienił krajobraz Gdyni Redłowa. To tutaj się mieści opisywane przeze mnie Centrum Experyment oraz działa Centrum Designu Gdynia.
Po rozbudowie, Pomorski Park Technologiczno-Naukowy (ul. Aleja Zwycięstwa 96/98) został miejscem wielu wydarzeń, nie zawsze biznesowych (np. turnieje piłkarzyków lub spotkania dla młodzieży). Można tu przyjść, zabłądzić w korytarzach, zajrzeć do Experymentu, a na koniec na kawę do Eureki. I tym razem na tym kończę i zostawiam zdjęcia.
Gdynia: szlakiem modernizmu
„Cześć, jestem Ana i jestem gotykiem. A jakim stylem architektury ty jesteś?”. Pytanie zupełnie z czapy? Chyba, że zadam je nie osobie, lecz… miastu. W przypadku Gdyni odpowiedź będzie więcej, niż prosta. Jasne elewacje śródmiejskich budynków, tak bardzo charakterystyczne dla międzywojennego polskiego modernizmu, przyniosły Gdyni miano „białego miasta”.
Wspomniany gotyk nie jest przypadkowy. Tracę głowę przy średniowiecznych katedrach, demonicznych gargulcach, misternych witrażach. Pojęcie modernizmu miało więc dla mnie zupełnie abstrakcyjny charakter, aż do momentu przeprowadzki do Gdyni. Tutaj czekała na mnie przestrzeń, porządkująca nawet myśli.
Początki budowy Gdyni przypadły na okres powojennego rozkwitu modernistycznej myśli architektury. W tym czasie już od lat trwają dyskusje nad funkcjonalnością architektury, krytykuje się nadmiar zdobień i manieryczność. Gdynia, jako polskie marzenie i nowe „okno na świat”, dostaje niebywałą okazję stać się polem do popisu dla młodych polskich architektów i urbanistów. Tym sposobem, w latach trzydziestych w Polsce powstaje prawdziwe Le Corbusierowskie „słoneczne miasto”.
Plac Kaszubski oraz gdyńskie trolejbusy
Urok modernizmu od kilku lat przybliżają mi Gdyński Szlak Modernizmu, organizujący spacery po Gdyni oraz promujący wiedzę o modernizie poprzez spotkania tematyczne, konferencje i wystawy. A także Bartłomiej Ponikiewski, mój wieloletni kolega fotograf, który niespodziewanie wsiąkł w modernistyczną architekturę i poświęcił jej setki swoich zdjęć. Z niebywałym zapałem wyszukuje modernistyczne perełki, zwraca uwagę na szczegóły, odkrywa mało znane fakty z historii miasta, a kilka lat temu zdobył również nagrodę w konkursie „Gdyński modernizm w obiektywie”. Dlatego to właśnie jego poprosiłam o wprowadzenie mnie w modernistyczny klimat Gdyni.
Jednym z czołowych przykładów jest zespół mieszkaniowy Banku Gospodarstwa Krajowego, popularny „Bankowiec”. – opowiada Bartek. – Budynek znajduje się pomiędzy ulicami 10 Lutego, 3 Maja i Batorego. Był to typowy przedstawiciel nowoczesnych tendencji w architekturze. W bryle budynku znajdziemy liczne nawiązania do tzw. stylu okrętowego, na przykład bulajowe okna, wieżyczki, maszty. Ciekawostka: w okresie międzywojnia posiadał największą kubaturę wśród gdyńskich obiektów mieszkaniowych. A w skali kraju był pierwszym nowoczesnym apartamentowcem.


Dworzec morski kiedyś (fot. muzeumemigracji.pl) i dzisiaj
Nie trzeba jakoś szczególnie zgłębiać tematu, żeby zauważyć modernistyczne oblicze Gdyni. Przecież już po wyjściu z pociągu, zarówno tego dalekobieżnego, jak i z sąsiedniego Gdańska, przyjezdnych wita jeden z najbardziej rozpoznawalnych przez mieszkańców Trójmiasta budynków. Ten nieco zaniedbany, a w zestawieniu z odnowionym dworcem głównym jeszcze bardziej szary, budynek również zasługuje na uwagę. Razem z resztą kompleksu stanowi przykład modernizmu powojennego, a tak jego wygląd (nie)zmienił się przez dziesięciolecia.
Dworzec Podmiejski Gdyni w roku 1960 (fot. K. Woźniczko. Pocztówka RUCH) i dzisiaj
Zainteresowanych tematem zachęcam do odwiedzenia niezwykłej wystawy w Muzeum Miasta Gdyni – „Narodziny miasta”. Pisze o niej m.in. blog Róbmy dobrze, więc nie będę się powielać. Dodam tylko, że zrobiła na mnie ogromne wrażenie, zarówno zebrany materiał, jak i aranżacja przestrzeni oraz sposób oddziaływania na odwiedzających.
Gdynia ma wiele twarzy. Niektóre udało mi się przedstawić na blogu: mało znane gdyńskie plaże >> | rowerowa przejażdżka >> | pracownie artystyczne w Gdyni >> | gdyński skatepark >> | Centrum Experyment >> | teatr pod peronami >> | kreatywne inowacje w Gdyni >>
EXPERYMENTuj z Gdynią! [rozwiązanie konkursu]
Zanim opublikuję nowy gdyński odcinek, tym razem co nieco o architekturze miasta, spieszę ogłosić wyniki konkursu z Experymentem. Wiem, że niektórzy już przebierają nóżkami, tymi małymi, jak i całkiem sporych rozmiarów, żeby przetestować jak najwięcej eksponatów naukowej ekspozycji w PPNT!
Kto z was nie marzył siedząc za szkolną ławką sprawdzić niektóre zasady fizyki na własną rękę? Albo rzeczywiście zajrzeć do wnętrza człowieka, zamiast uczyć się z rysunków podręcznika biologii. Hej, a na przykład trzęsienie ziemi? Dopiero w Xylokastro przekonałam się, jakie to uczucie, gdy wszystko dokoła się chybocze. W Experymencie wszystko to można sprawdzić w bezpiecznych warunkach, z przyjaciółmi lub z pod okiem jednego z obecnych w Centrum edukatorów.
Gdyński Experyment odwiedziłam już kilkukrotnie: z zagranicznymi gośćmi, rodziną, nawet z trójmiejskim Tweetupem (zdjęcie niżej). Najbardziej podobają mi się eksperymenty wyjaśniające prawa fizyki oraz działanie urządzeń elektrycznych. Dopiero tu się dowiedziałam, że światło naprawdę nie mieszka w lodówce.
Poza stałą ekspozycją, w Eksperymencie można odwiedzać eventy dla dzieci oraz wystawy tematyczne. Obecnie, na przykład, warto odwiedzić wyjątkową wystawę „Poczuj Sztukę” – pierwszą w Polsce wystawę sensoryczną, przygotowaną z myślą o zmysłowym doświadczaniu sztuki. Multimedialną przestrzeń wystawy tworzą eksponaty o wiele mówiących nazwach: Wsłuchaj się w ruch, Zobacz niewidzialne, Muśnij wiatr, Dotknij dźwięku czy Powąchaj kolor.
Ale, ale. Pora na wyniki! Parę tygodni temu poprosiłam was o podzielenie się swoimi ulubionymi miejscami w Gdyni. Z odpowiedzi wyłania się obraz Gdyni pięknej pięknem naturalnym (klif, plaże, ścieżki rowerowe) oraz lokalami (klub Ucho, Kontrast, Blues Club). Zaproszenia przekazuję na ręce Tadeusza Bisewskiego, Katarzyny Gajowskiej i Joanny Gwizdały. Szczegóły odbioru zaproszeń do Centrum Experyment przekażę mailowo. I czekam na wrażenia!
Gdyński skatepark pełen pasji
Najbardziej rozbudowany bowl w Polsce, sekcja streetowa, mnóstwo dzieciaków na rolkach, chłopaków na deskorolkach, młodzież na BMXach. I wszystko to na 1500 metrach kwadratowych w centrum Gdyni. Pachnie tu jeszcze świeżą farbą, ale coraz więcej osób przychodzi przetestować – nie tylko z pobliskich bloków, ale również z dalszych okolic.
Moimi przewodnikami po skateparku zostają Alan i Piotr. Spotykamy się na skwerze Plymouth (nazwa zawsze mi się kojarzy z szantami o hiszpańskich dziewczynach) i zmierzamy ku skwerkowi Sue Ryder. Między ulicą Świętojańską a Bulwarem ciągnie się zielona przestrzeń, park, a w nim…
Kiedy parę lat temu padł pomysł zbudowania w tym miejscu skateparku, nie wszyscy byli zachwyceni. Obawy dotyczyły głównie hałasu oraz zniszczenia parku. Wyszło jednak wręcz odwrotnie – skatepark doskonale komponuje się z otoczeniem. A hałas… place zabaw dla dzieci również generują hałas. A miejsc, takich jak to, w Trójmieście nie ma.
Pytam Alana o początki jego pasji. „Fascynowała mnie deskorolka, która stała w domu kolegi i również zapragnąłem taką mieć” – śmieje się. A gdy już taką zdobył, to nie pozostawało nic innego, jak zrobić z niej użytek.
Chłopaki spotykają w skateparku znajomych i mam przyjemność obserwować mały konkurs popisów. Tuż obok jakiś tata uczy swoje dziecko wyczynowej jazdy na rowerze. Na ławkach siedzą gapie, rodzice, ktoś przez telefon umawia się na spotkanie. Skatepark i okolica tętni życiem, a miejsce znajdzie się dla każdego: zarówno tych, co potrafią zrobić użytek z chluby twórców skateparku, trzyczęściowej „misy”, jak i dla początkujących.
Skatepark znajduje się w bardzo dobrym spacerowo miejscu – kilka kroków od ul. Świętojańskiej i w pobliżu morza. Poza tym, czuć tu pasję. Ci, co narzekają, że młodzież spędza wolny czas przed komputerem w domu, powinni częściej tu zaglądać!
Więcej wpisów „Gdynia zdaniem blogerów” >>
O czym warto pamiętać, wyruszając w podróż samochodem
Najsmutniejszym momentem mojej samochodowej podróży z Polski do Grecji wcale nie był mandat za brak opłaty parkingowej w Budapeszcie. To nie ruch drogowy w Belgradzie zostawił smutne wspomnienia. Ani nawet stan portfela po przejechaniu wzdłuż Grecji autostradą. Najgorsza była chwila, gdy uświadomiłam sobie, że to już koniec drogi. Gdy nawigacja bezdusznym głosem oznajmiła „jesteś u celu”.
Jednak na początku wcale nie byłam taka pewna, czy wszystko pójdzie gładko i zgodnie z planem. Czas również mieliśmy ograniczony – do Aten musieliśmy dotrzeć najpóźniej w nocy z 11 na 12 października. Była to też pierwsza moja tak długa trasa, którą musiałam pokonać za kierownicą samodzielnie, dlatego obaw było co niemiara.
Trasę zaczęłam planować, gdy tylko zapadła decyzja o tym, że jadę. Wybrałam, z mojego punktu widzenia, najłatwiejszą, przez Czechy, Słowację, Węgry, Serbię i Macedonię. Następnie sprawdziłam, czy nie potrzebuję wiz i co muszę mieć ze sobą przy przekraczaniu granicy samochodem. Takie praktyczne rady można znaleźć na forach internetowych oraz kilku blogach, jednak większość okazała się być sprzed kilku lat i tym samym informacje były przestarzałe (np. w Serbii kierowcy muszą mieć włączone światła mijania również w dzień).
Podróż jest zawsze dużą niewiadomą. Niespodzianki czekają na każdym kroku, ale tych niemiłych jest znacznie mniej, kiedy uczymy się na doświadczeniu innych. Dla wszystkich chętnych podjęcia autowyzwania, zebrałam kilka moich spostrzeżeń, które mogą się przydać.
1. Samochód. Przed wyjazdem poprosiłam mechanika o dokładne sprawdzenie stanu technicznego auta. Za radą przyjaciół, sprawdzone zostały również koła, w tym to zapasowe. Chciałam być pewna, że w czasie podróży nie ujawni się żadna niespodziewana usterka. Szczególnie, że to, co znajduje się pod maską, wciąż pozostaje dla mnie prawdziwą magią.
2. Zielona karta. Jeżeli trasa prowadzi poza granice Unii Europejskiej, poproś swojego ubezpieczyciela OC o tzw. zieloną kartę. Zielona karta sama w sobie nie jest ubezpieczeniem, lecz potwierdza posiadanie OC w nieunijnych krajach Europy. O jej pokazanie poproszono mnie na granicy serbsko-macedońskiej. Nie wiem, jak inni, ale w PZU zielona karta jest bezpłatna dla posiadaczy OC tej firmy.
3. Opłaty za drogi. Czechy, Słowacja i Węgry posiadają wygodny system winiet. Winiety można kupić na stacji benzynowej lub na granicy. Koszt winiet wyniósł mnie odpowiednio: 310 koron czeskich w Czechach, 10 euro w Słowacji i 13 euro na Węgrzech. W Serbii, Macedonii i w Grecji opłaty za autostrady wnosi się, podobnie jak w Polsce, na bramkach. Przejazd z Trójmiasta do Katowic autostradą (a właściwie płatna autostrada skończyła się ok. 100km przed Łodzią) kosztował mnie 30zł. W Serbii na bramkach wydałam 13 euro, w Macedonii 6 euro (ale po Skopje zboczyliśmy na górskie drogi w okolicach Ohrid), w Grecji bezproblemowa jazda z pięknymi widokami kosztowała 38 euro (od granicy z Macedonią aż do Koryntu).
4. Noclegi. Chciałam zostawić sobie wolną rękę, jeśli chodzi o czas przyjazdów i odjazdów do poszczególnych punktów na trasie, dlatego nie planowałam noclegów zawczasu. Najczęściej rezerwowaliśmy jakiś hotel lub pensjonat na booking.com niemal tuż przed przyjazdem do konkretnego miejsca. Dzięki temu udało nam się znaleźć fajne miejsca za okazyjną cenę (taki last minute). W Budapeszcie nocowaliśmy dwa kroki od starego miasta Budy, w Skopje w przesympatycznym apartamencie, a w Atenach w dizajnerskim pornohotelu (zainteresowaym przybliżę szczegóły!). Najbardziej nieudanym wyborem był przydrożny hotel w Serbii, gdzie za 40 euro mogłam słyszeć zza ściany każdy szmer i chrap, natomiast najbardziej udany nocleg znalazł nas w Ochrydzie. Zaczepił nas miły chłopak na rowerze, który zaoferował pokoje z widokiem na miasto, góry i jezioro za zawrotną cenę 20 euro. Cudowne miejsce.
5. Przekraczanie granic. Chyba nie muszę pisać o tym, że przekraczanie granic w Unii Europejskiej jest wręcz niezauważalne. W wielu miejscach nie ma nawet ani śladu po szlabanach. Trochę martwiłam się o czas, jaki przyjdzie spędzić na granicy węgiersko-serbskiej, serbsko-macedońskiej i później na wjeździe do Grecji. W każdym z wymienionych przypadków obawy były bezpodstawne: na każdej z nich spędziliśmy od 5 do maksymalnie 30 minut.
6. Dokumenty. Co się może przydać? Oczywiście paszport (w granicach Unii – dowód osobisty), prawo jazdy, dowód rejestracyjny, OC i wspomniana wyżej zielona karta.
7. Inne wydatki. Poza wydatkami na drogi i noclegi, musieliśmy też kilka razy zapłacić za parking oraz jeden mandat za brak opłaty parkingowej (ok. 20 euro w Budapeszcie). Ale wybieraliśmy (naszym zdaniem) bezpieczne miejsca do parkowania ze względu na sporą ilość bagażu w samochodzie i na parkingach nie oszczędzaliśmy. Wymagało to jednak czasami od nas lekkich akrobacji z kombinowaniem bilonu. Gdzieś w czeluściach internetu przeczytałam też, że Serbowie wymagają zapasowego kompletu żarówek samochodowych, więc takie nabyłam po drodze.
Jak widać, nie taki diabeł straszny, jak mogło się wydawać na początku. Jeżeli ktoś z was odbył podobną podróż, podzielcie się wrażeniami. Bo powoli zaczynam planować kolejną!
Droga jest celem
Najpierw na horyzoncie pojawia się lekka błękitnawa poświata. Po chwili niebo nabiera rumieńców, czuję, że za chwilę będę świadkiem czegoś niezwykłego. Całe to widowisko obserwuję we wstecznym lusterku. Więc kiedy mam okazję zjechać z autostrady, bez chwili namysłu zbaczam do małej wioski nad zatoką.
Najpiękniejszy wschód słońca, jaki dotychczas widziałam, staje się zwieńczeniem mojej dziewięciodniowej podróży. Za mną siedem państw, pięć stolic, prawie 2700 km. Kiedy kilka tygodni wcześniej wpadam na pomysł wybrania się w tę podróż samochodem, wszystko wydaje się być zupełnie nierealne. Perspektywa tylu kilometrów za kółkiem, milion pytań o to, z kim jechać? Dokąd? Jak uniknąć nieprzewidzianych komplikacji? Byłam bliska odstąpienia od tego zamiaru. Ale potem przyszła refleksja: dlaczego zawsze wybieramy zachowawcze i bezpieczne drogi? Dlaczego nie otwieramy drzwi, jeżeli nie wiemy, co za nimi się kryje? Dlaczego sami sobie odbieramy szansę na niezapomniane przeżycia?
Tak oto trafiam na trasę, prowadzącą z Gdyni do Xylokastro, małego miasteczka nad Zatoką Koryncką. Ale to nie destynacja jest celem. Celem staje się sama droga. A ta niesie ze sobą wiele nieznanych mi dotychczas doznań.
O praktycznych stronach samochodowej podróży po Europie chętnie opowiem w osobnym tekście. Dzisiaj chcę tylko podzielić się z Wami moją radością – choć podróż dobiegła końca, skumulowałam niesamowicie dużo pozytywnej energii i ciepłych wspomnień. Było warto!
Gdynia nieznana uwodzi plażami
Najpierw pokonuję paręset schodków. Albo idę ścieżką po porośniętym drzewami zboczu klifu, na skróty. Zza drzew wyłaniają się kolorowe rybackie barki. Wsłuchuję się w krzyk mew i szum fal, rozbijających się o kamienisty falochron.
Gdynia po drugiej stronie portu, ta z Obłużem i Oksywiem, to wciąż Gdynia dla wielu nieznana, skrywająca niezwykłe zakątki, do których się chce wracać. Plaże, jakby dzikie, ale niezupełnie, bo w Babich Dołach i ratownik się znajdzie, a na Oksywiu wczesnym rankiem można się natknąć na powracających z połowów rybaków. Miejsce idealne na odpoczynek od zgiełku, na sesję zdjęciową, na spacer.
Oksywie jest najstarszą osadą, wchodzącą w skład dzisiejszej Gdyni. Miejsce to zapisało się też w militarnej historii Polski, co znajduje odbicie także w najbliższym otoczeniu. Żeby dostać się do plaży, należy przejść z jednej strony obok koszar i jednostek wojskowych, z drugiej – cmentarz Marynarki Wojennej.
O świcie krzątają się tu rybacy, w dzień przechadzają nieliczni spacerowicze. Nawet w sezonie jest to miejsce wolne od tłumu i zgiełku, tak charakterystycznego dla plaży w centrum miasta.
Chwilę przed spacerem pada deszcz. Ostatnie ciepłe krople szybko wsiąkają w piasek, a na horyzoncie mogę dojrzeć zarys Helu. Po prawej, w oddali, widać torpedownię Formoza. Obiekt do dziś używany przez polską Marynarkę, w jej stronę prowadzi długi, kamienny i nieco zniszczony falochron. Po lewej – poniemiecka torpedownia w Babich Dołach, plan filmowy m.in. „Kryminalnych” i „Czterech pancernych i psa”.
Zbliżająca się zima zapowiada równie niezwykły krajobraz. Skute lodem kamienie falochronu, ogołocone z liści zbocza klifów, morze w kolorze ołowiu. Nie mogę się doczekać, kiedy znad morza zawieje mroźny wiatr.
Tekst jest częścią serii „Gdynia zdaniem blogerów”. Część 1 >>
Gdynia: jaka jest zdaniem blogerów?
Żółte kolonijne czapki chowają się na dnie szafy, ostatnie meldunki z Operacji Żagle lądują w archiwum, pluszowe foki i pirackie flagi spakowane czekają na nowy sezon. Czy to koniec? Bynajmniej.
W miejscu sezonowej smażalni ryb parkuje foodtruck. Morze jakby poważnieje, kolory nabierają głębi. Wysypuję z butów złoty piasek, oglądam zachód słońca otulając się ciepłym swetrem i tym razem chcę opowiedzieć o mieście, które znam tylko ja. Gdynia z perspektywy trochę nie-turysty. Taka do chłonięcia zmysłami, do oglądania obrazami. Gdynia Jak Malowana.
Gdy słyszę „Gdynia”, to oczyma wyobraźni widzę, przede wszystkim, te najbardziej obfotografowane i najczęściej odwiedzane miejsca. Bulwar Nadmorski, Skwer Kościuszki. Tymczasem z bulwaru tylko chwila do Polanki Redłowskiej, skąd rozpościera się widok na Zatokę. I skąd ręką sięgnąć do prawie dzikiej plaży. Ze Skweru Kościuszki prosta droga do murali, poukrywanych w często zaniedbanych podwórkach. Krótki spacer i widać kontenery, starannie poukładane ogromne kolorowe lego. Tak jakby tuż pod powierzchnią dobrze widocznej miejskiej skorupy pulsowało zupełnie inne życie, jakże warte poznania.
Dla wielu nieznany, a przecież zupełnie przez Gdynię nie skrywany, jest na przykład fakt, że Gdynia to najbardziej górzyste miasto w Polsce. No, prawie, bo palma pierwszeństwa należy do Zakopanego. Dla wielu niespodzianką jest też, że gdyńskimi ulicami jeżdżą trolejbusy. Być może to właśnie one sprawiły, że czuję się tu jak w moim rodzinnym Wilnie, jak w domu. Gdyńskie wąsacze – jedne z najbardziej cichych i ekologicznych w Europie – to harmonijne połączenie nowoczesności z dbałością o środowisko naturalne.
Wydaje mi się, że właśnie takie wizjonerskie podejście wyróżnia Gdynię na tle Trójmiasta. Każda składowa nadmorskiej metropolii ma w sobie coś niepowtarzalnego. Gdyni, zbudowanej z marzeń o wolnym dostępie do morza, od pierwszych dni przyświeca motto „jutro buduje się dziś” i że każdy z nas jest budowniczym przyszłości. Brzmi górnolotnie? Niech tak zostanie. Temu miastu sięganie po gwiazdki z nieba weszło w nawyk.
Jeżeli Gdynia dumnie nosi metkę „made in Poland”, to kilka wspaniałych inicjatyw powinno przypiąć „made in Gdynia”. Jakiekolwiek losy spotkają znany wszystkim Opener Festiwal – zawsze będzie dzieckiem Gdyni. Trochę niszowy, ale niezwykle klimatyczny Ladies Jazz Festival, nadaje miejskim muzycznym wydarzeniom rumieńców. A z takich bardziej przyziemnych „produktów” na uwagę zasługuje Cafe Strych – domek rybacki, który stał tutaj jeszcze zanim pierwszy nurek zszedł na dno budowanego gdyńskiego basenu portowego. Tego samego, przy którym dzisiaj zbierają się tysiące ludzi podziwiać żaglowce z różnych zakątków świata.
Żagle – tak właśnie wygląda moja pocztówka z Gdyni. Wysłałam ją m.in. na Ukrainę w ramach postcrossingowej wymiany pocztówkami. Trójmasztowy polski żaglowiec śmiało może być wizytówką swojego macierzystego portu – zaprojektowany przez Polaka, zbudowany w polskiej stoczni, zwycięzca Cutty Sark, zdobywca Antarktyki, bohater książki Kazimierza Robaka. Bo choć sama jestem typowym szczurem lądowym i dostaję choroby morskiej nawet na molo, duch morskiej przygody rozpala moją wyobraźnię od dzieciństwa.
Być może dlatego moim ulubionym miejscem w Gdyni jest port. A do zbierania portowych historii najlepsze jest Nabrzeże Portowe koło pl. Gombrowicza. Z jednej strony drzemią okręty Marynarki Wojennej, z drugiej wiatr przynosi odgłosy pracy portowych dźwigów. Na tle nieba odbijają się stoczniowe żurawie, ogromne suwnice, hałdy węgla czy innego ładunku. Przy odpowiedniej kalkulacji czasu można trafić na moment, gdy przez wąskie gardło portu w świat wypływa ogromny prom. Sunie tuż obok, prawie na wyciągnięcie ręki. Z pokładu machają turyści, najczęściej tak energicznie, że nie można się oprzeć – też zaczynam machać.
Szczególnego klimatu port nabiera wieczorową porą. W Gdyni nie ma chyba lepszego miejsca na oglądanie zachodu słońca. Uwodzi grą kolorów i cieni, a odbicie w wodzie odsłania inny, fantastyczny świat. Tego nie opiszą żadne słowa ani zdjęcia. To trzeba zobaczyć samemu.
Gdynia rozmawia. Szepcze: „fajnie, że jesteś, chodź, pokażę ci coś fajnego”. Dlatego ucieszyłoby mnie, gdyby w Gdyni turyści i mieszkańcy częściej korzystali z alternatywnych pomysłów na spędzenie czasu w mieście. Tak wiele jeszcze czeka na odkrycie! Niniejszym chcę więc zachęcić do poznania mojego Miasta widzianej okiem blogerów. A będzie co czytać. Kulinarną Gdynię przedstawi Klaudia Sroczyńska, kulturalną – Michał Nowakowski, turystyczne szlaki zaprezentuje Ewa Kowalska, a sportową formę Gdyni – Włodek Machnikowski. Mi przypadło poruszenie tematów life-stylowych, więc chcę pokazać, czym się żyje w Gdyni. Do ponownego poczytania niedługo!
Gdynia: w cieniu żagli
Przy gdyńskiej kei cumuje żaglowiec z banderą w barwach wolnego świata. Jego załoga po raz pierwszy odwiedza kraj zza żelaznej kurtyny i nie może się doczekać zejścia na ląd. Zresztą, nie tylko ich zżera ciekawość. Burta w burtę cumują tutaj jednostki z państw, które nie utrzymują ze sobą stosunków dyplomatycznych. Uścisk spracowanych na długich morskich rejsach dłoni, bez muru, bez zasieków. Jest rok 1974, rusza Operacja Żagiel, bezprecedensowe spotkanie żeglarskiego zachodu ze wschodem.
Czterdzieści lat później, do tego samego portu zawija kilkanaście żaglowców z Polski, Portugalii, Rosji, Niemiec, Szwecji, Francji, Litwy i Łotwy. Polityczny klimat się zmienił, ale atmosfera podobna – feta i zabawa do białego rana. Po wodzie niesie się muzyka i gwar zwiedzających, niebo rozświetlają fajerwerki.
Na Operację Żagle Gdyni ruszamy w ekipie #3miastoTweetup – comiesięcznego spotkania użytkowników Twittera. Nie tylko z Trójmiasta, bo często wpadają do nas goście z innych miast. Tym razem jest to m.in. moja przyjaciółka Agnieszka z Poznania. Żartujemy, że za każdym razem, gdy odwiedza Gdynię, zabieram ją na jakieś soszialowo-blogerskie eskapady. Tym razem nie było inaczej, ale taki mamy klimat!
Spotykamy się pod Darem Młodzieży, trzymasztową polską fregatą, bratem-bliźniakiem Daru Pomorza, który na stałe cumuje w gdyńskim porcie i cieszy oko turystów. Zawinięcie Daru Młodzieży zawsze jest dużym świętem. Zbudowany w Stoczni Gdańskiej częściowo za składki społeczne jest dziś w tzw. wieku chrystusowym, a jest pierwszym polskim żaglowcem wybudowanym w polskiej stoczni.
W basenie portu gdyńskiego wśród imponującej wielkości jednostek cumują też mniejsze. Może mniejsze, ale równie ładne i z równie fajnymi załogami. Wśród nich wypatrzyłam litewską banderę – Odiseja.
Czarny jak kruk Kruzenshtern. Prawdziwa legenda, rówieśnik Gdyni, bo wybudowany w 1926 roku. Początkowo kursuje jako statek handlowy na trasie Ameryka Południowa – Europa – Australia i niespodziewanie staje się ostatnim statkiem żaglowym, wybudowanym do celów przewozu towarów. W tamtym czasie bowiem po oceanach kursują już wydajniejsze statki parowe.
Historia jednostki jest naprawdę niezwykła. Z ojczystego Hamburga trafia do Związku Radzieckiego, gdzie w latach 60. zostaje stuningowany i odbywa hydrograficzne rejsy badawcze. Stąd też jego imię, ku czci dowódcy pierwszej rosyjskiej wyprawy dookoła świata. Wraz z rozpadem ZSRR macierzystym portem Kruzensherna staje się Kaliningrad i pływa pod rosyjską banderą.
To, rzecz jasna, nie wszystkie jednostki, które można było zobaczyć i odwiedzić. Operacja Żagle Gdyni kończy imponujący pokaz fajerwerków, natomiast ekipa trójmiejskich twitterowiczów zostaje uhonorowana własnym miejscem w miejskiej paradzie załóg żaglowców. I niespodzianka od FlowCoach.pl: zobaczcie, jak wyglądała nasza przejażdżka motorówką!
Zobacz też jak wyglądał Tweetup na lotnisku im. Lecha Wałęsy >>
Patrzę z góry
Patrzę z góry. Na stonogi samochodów, sunące powoli arteriami miasta. Na kłęby chmur, przewalające się tuż nad dachami poustawianych jak z klocków domów. Wiatr, który uderza w okno chyba specjalnie robi to z taką zaciekłością. Nie będzie mi szkoda wymienić ten widok z okna na andaluzyjskie słońce.
Wczoraj jednak stolica uraczyła mnie pięknym słonecznym dniem i nie mniej cudnym zachodem słońca. Moje powroty do Warszawy stają się coraz przyjemniejsze. Ciekawe, jak szybko obiekty, które jeszcze niedawno nie istniały, zupełnie wpasowały się w miejski krajobraz.
We mgle
Mgła tej wiosny w szczególny sposób upodobała sobie Gdynię. Już po raz kolejny przykryła mleczną zasłoną całe miasto. Wszystko działo się niemal jak w jakimś horrorze – zza horyzontu wyłoniło się białe widmo, które powoli zbliżało się do brzegu, żeby w końcu pochłonąć dom za domem…
Sopot: bliżej, szybciej, wyżej!
Cztery dni pozostały do rozpoczęcia Zawodów Ogólnopolskich w nowej hali Hipodromu Sopot, które wracają po trzyletniej przerwie. Sopot chwali się efektami rewitalizacji swojego hipodromu i zaprasza do obejrzenia zmagań jeźdźców na torze parkur. Doświadczonych wyjadaczy na pewno ucieszy udział aktualnego mistrza Polski Marka Lewickiego i czołówki polskiego jeździectwa. Ale organizatorzy zadbali też o nowicjuszy.
Najpierw słów kilka o Centrum Jeździectwa Hipodrom Sopot. Obecnie jest to jedno z najnowocześniejszych ośrodków jeździeckich w Europie., które przygotowane jest do organizacji wszelkiego rodzaju zawodów konnych. Nie znam się, więc się nie wypowiem, ale miło słyszeć, że tuż pod bokiem mam fajnie zapowiadające się miejsce.
Będąc w brytyjskim Yorku zdarzyło mi się trafić na doroczne zawody jeździeckie i uwiodła mnie tam panująca atmosfera. Panie w koktajlowych sukienkach, na szpilkach, w kapeluszach, panowie w garniturach i wszyscy na piknikowy kocyk! Fantastyczna sprawa, może w Sopocie też tak będzie?
Ale wróćmy do Polski. Najważniejsze, to wysiąść na Żabiance, a nie w Sopocie Wyścigi – nazwa może być myląca, a hipodrom znajduje się właśnie między tymi dwoma stacjami. Wejście do hali, w której powstał tor przeszkód na najbliższe zawody, jest tuż przy rondzie na rogu Łokietka i Rybackiej. Błądzę więc trochę po Sopocie, pogoda nie dopisuje, ziąb! Gdy docieram do hali, na torze rządzi ciągnik ze specjalnym zraszaczem. Czyli nie zaczęli beze mnie.
Krótka konferencja prasowa i zaczynamy pokazowy trening. Tzn. zawodnicy zaczynają, ja się usadawiam przy barierce widowni z aparatem i… po raz pierwszy z tak bliska oglądam jazdę konną. Przede wszystkim konie – piękne! I zawodnicy w pełnym rynsztunku, więc jest na co popatrzeć. Konferansjer tłumaczy, jaka jest kolejność pokonywania przeszkód, jak się nazywają (są np. takie pojedyncze, jest ciąg 3 przeszkód w niewielkim od siebie odstępie) i na czym polega trudność pokonania takiej przeszkody.
Podczas zawodów w ten weekend widzowie również zostaną wprowadzeni w tajniki hipiki. Każda konkurencja ma być szczegółowo omawiana, publiczność będzie mogła zejść na parkur (czyli tor przeszkód), gdzie pokonując trasę konkursową dowie się na czym dokładnie polega trudność i specyfika pokonywania takich przeszkód. Nie martwcie się, będzie to przyjemna wycieczka, bez skakania.
Zawodnicy ustalają między sobą kolejność startu i słychać sygnał. Zaczynamy! Taki pędzący przed siebie koń jest jak żywioł. A przeszkody pokonuje z ogromną gracją. Zapewniam, że oglądanie tego na żywo daje zupełnie inne wrażenia, niż oglądając w TV. W końcu rozumiem, co w tym sporcie może pociągać jego pasjonatów.
Dziś miałam możliwość obejrzenia tylko treningu, ale podczas zawodów zapowiedziane zostały dodatkowe atrakcje. Dla najmłodszych konkursy o tematyce jeździeckiej, a dla wszystkich – psia sztafeta (pieski trenują na co dzień również w hali Hipodromu) i pokaz żonglerki płonącym sześcianem Jacka Witkowskiego z Mam Talent.
Na zdjęciach widać fotografów, którzy stoją między przeszkodami – mi braknie odwagi do nich zejść. Ale obserwacja tych, co fotografują zawody nie po raz pierwszy, daje mi ogólne pojęcie o zasadach bezpieczeństwa. Najważniejsze to trzymać się z boku wytyczonej drogi – zawodnicy pokonują przeszkody w określonej kolejności (przy każdej przeszkodzie znajduje się numerek), a po kilku startach nawet zupełny laik (taki jak ja) zauważy powtarzalność ruchów, co pomaga znaleźć takie miejsce, które nie będzie wadzić zawodnikom.
Trening dobiega końca. Mamy treningowego zwycięzcę, który w pięknym stylu pokonuje przeszkody o wysokości 1,35m. Kto będzie zwycięzcą w prawdziwych zawodach? Przekonamy się za kilka dni. Wstęp na Ogólnopolskie Zawody w Skokach przez Przeszkody jest bezpłatny, a wszelkie informacje o programie i zawodnikach znajdziecie na facebooku Zawodów.
Byłabym zapomniała! Przekazuję pozdrowienia od Honoratki. Jej też się dziś podobało.
Z Czubówną w podwodnym świecie
Zwykłe audioprzewodniki są już passe. Wiem coś o tym, bo po raz kolejny i ostatni wynudziłam się słuchając takiego na zamku w Edunburgu. W tym tygodniu miałam okazję wypróbować zupełnie nowy sposób zwiedzania – z eGuidem. W towarzystwie Krystyny Czubówny.
Najbardziej rozpoznawalny głos w Polsce towarzyszył mi podczas wizyty w Akwarium Gdyńskim. Zwiedzałam to miejsce chyba po raz czwarty, ale jeszcze nigdy nie miałam z tego takiej frajdy. Fanaberia?
Elektroniczny przewodnik
Z końcem września goście Akwarium będą mogli wypożyczyć iPody*, zaopatrzone w specjalną aplikację. Dzięki eGuide’om zwiedzanie już nie będzie takie same. Przede wszystkim, aplikacja poprowadzi cię najbardziej optymalną pod względem poznawczym trasą. Najpierw poznasz historię mórz i okazy, których na żywo nie można obejrzeć w Gdyni, później trafisz do sal z akwariami i krok po kroku poznasz prawie wszystkich ich mieszkańców.
Kilkadziesiąt przystanków, które wysłuchasz (lub przeczytasz, bo mówiony przez lektora tekst można odczytać z wyświetlacza iPoda) zostały w przewodniku uzupełnione dodatkowymi zdjęciami i filmami. W aplikacji znajduje się też mapa, dzięki której będzie łatwiej znaleźć poszczególne przystanki oraz trafić w odpowiednie miejsce. Ale nie kwestie organizacyjne czy techniczne zasługują na szczególną uwagę.
Zapewniam, że gdy po akwarium oprowadza cię Krystyna Czubówna i aktor Rafał Dziwisz, zobaczysz i usłyszysz więcej. Treść przewodnika została tak przygotowana, żeby nie zanudzić słuchacza, ale zwrócić uwagę na najważniejsze fakty i ciekawostki. Tych ciekawostek mogłoby być jeszcze więcej (może nie w czytanym tekście, lecz wśród dodatkowych materiałów multimedialnych w aplikacji – hint dla Akwarium Gdyńskiego), ale odniesienia do uwielbianych przeze mnie Rybek z Ferajny, Gdzie jest Nemo i Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi wywołały szeroki uśmiech na mojej twarzy.
Ale to nie wszystko. W przewodniku są dwie trasy – dla dorosłych i dla dzieci. I powiem wam, że dziecięca trasa po prostu WYMIATA.
Przygoda czeka!
Trasa dziecięca to prawdziwa przygoda. Tutaj przewodnikiem jest krakowska aktorka Marta Bizoń. Trudno nawet powiedzieć, że jest lektorem, ponieważ wciela się w wiele różnych postaci, np. Indianina z lasów amazońskich (w sali Amazonii), szalonego naukowca (w sali Rafy Koralowej) czy detektywa. Dzieci poznają mieszkańców Akwarium, mają zadania do wypełnienia (np. odnaleźć rybę, która mogła połknąć zabawkę!) i przy okazji dowiedzią się, dlaczego nie można śmiecić lub opuszczać udomowionych zwierząt.
Bez tak angażującego przewodnika łatwo przejść obojętnie obok miliona fascynujących rzeczy. Dla przykładu, dopiero teraz zobaczyłam, jak uroczymi stworzeniami są mątwy. I że się puszą i zmieniają kolor, kiedy się stresują. Albo, że to czerwone u igielnika, co się na wszystkich patrzy, to nie oko, tylko… odbyt (epic fail). Zobacz też mój 15s filmik z OGROMNĄ ośmiornicą Karoliną.
Wracając do przewodnika. Obie trasy eGuide’a są dostępne w języku polskim i angielskim. Angielskiej wersji nie słuchałam, więc nie wiem, czy jest równie fajna. Otrzymałam jednak informację, że po angielsku zarówno dla dzieci, jak i dorosłych, mówi aktor, grający czarodzieja w tej bajce.
Gdyńskie Akwarium jest nieduże i może nie ma okazów o imponujących rozmiarach (a takie najczęściej budzą największe zainteresowanie), jednak na tym swoim małym poletku robi dużo fajnych rzeczy. Pojawiają się też nowe gatunki, więc jest po co wracać. Ja będę na pewno.
* eGuide’y, o których tyle się dziś rozpisałam, Akwarium nabyło dzięki projektowi BalticMuseums 2.0 Plus. W projekcie bierze udział też moje rodzime Litewskie Muzeum Morskie w Kłajpedzie, które słynie ze swojego delfinarium. eGuide’y przechodzą teraz fazę testów. Później, odwiedzający będą mogli wypożyczyć iPoda za opłatą 5zł. Natomiast użytkownicy iPhonów będą mogli pobrać aplikację na swój telefon i zwiedzać z własnym sprzętem.
Smak żuławskiej jałowcówki
Pola poprzecinane licznymi kanałami, żółte od rzepaku. W wodzie przeglądają się wierzby, na tle błękitnego nieba bieleją turbiny wiatrowe. Jeszcze w ubiegłym wieku była to kraina wiatraków – młynów i pomp wietrznych. W miejscu, gdzie stały, dzisiaj pozostały jedynie wzniesienia i skupiska drzew. Żuławy, zwane „polską Holandią”, to krajobraz dla koneserów – żeby zobaczyć więcej należy sięgnąć lata wstecz.
W poszukiwaniu dawnej świetności
Dzięki pasjonatom, do krajobrazu Żuław wracają domy podcieniowe, a w Muzeum Żuławskim powiększa się kolekcja przedwojennych zdjęć. Zdjęcia są cenne, ponieważ przedstawiają życie w miasteczku Tiegenhof (dzisiejszy Nowy Dwór Gdański). Dawne Żuławy bezpowrotnie znikły w momencie przymusowej ewakuacji ludności w 1945 roku.
Na jednym ze zdjęć fotograf uchwycił biesiadę: w obiektyw spoglądają panowie w garniturach, z kieliszków wystają wykałaczki. Za tym zaskakującym elementem kryje się dawna tradycja picia machandla – żuławskiej jałowcówki.

Butelki tradycyjnych żuławskich i gdańskich wódek
„Machandel się piło z suszoną śliwką, nabitą na wykałaczkę. Jednak tutaj, w Nowym Dworze, był to zwyczaj mniej popularny. Częściej jałowcówkę pijało się z prosto z baniaków albo z cukrem, z dużych kufli” – opowiada Grzegorz Gola, prezes Lokalnej Grupy Działania Żuławy i Mierzeja. Pan Grzegorz jest też wielkim pasjonatem historii regionu i mistrzem ceremonii spożywania machandla, dlatego jak nikt inny potrafi prowadzić gawędę o tym, czym kiedyś żyły Żuławy.
Krótka przechadzka nad Tugę. W nieśpiesznym nurcie rzeczki odbijają się ściany z czerwonej cegły – pozostałości po fabryce Stobbes Machandel, miejsca produkcji oryginalnej żuławskiej wódki. Zabytkowy obiekt niszczeje – po niegdyś stojącym naprzeciwko domu rodziny Stobbe nie pozostało już ani śladu. Nie tylko ten obiekt zniknął z powierzchni ziemi – trzeba użyć wyobraźni, żeby w Nowym Dworze odnaleźć dawny Tiegenhof.

Dawna fabryka Stobbe Machandel w Nowym Dworze Gdańskim
W Dolinie Dolnej Wisły, miejscu słynącym jako najniższy punkt Polski, przez stulecia osiedlali się mennonici. Wraz z nimi na Żuławach pojawiła się charakterystyczna architektura, kanały osuszające, wiatraki. Mówi się, że przepis na jałowcówkę przywędrował do Nowego Dworu z Fryzji. Jednak zanim machandel trafił na stoły wykwintnych restauracji, był ulubionym napitkiem miejscowych chłopów.
„Machandel słynął z tego, że można go było pić na ciepło. Kiedyś wódka była napojem dodającym sił witalnych. Kupowano ją w dużych gąsiorach i wydawano pracującym w polu chłopom na wzmocnienie” – opowiada pan Grzegorz i dodaje, że zachowały się źródła z rozpisanymi racjami żywnościowymi dla robotników. Wódka była stałym elementem takiego jadłospisu.
Prawdziwy, produkowany w gorzelni Stobbe, machandel można było poznać po butelce o beczułkowatym kształcie. „Oni jako pierwsi w tej branży opatentowali kształt szkła do alkoholu. Podobny charakterystyczny kształt miały też kieliszki do jałowcówki” – tłumaczy pan Grzegorz. Dzisiaj oryginalne butelki i kieliszki można znaleźć jedynie w muzeum oraz w nielicznych domach – jako przedmiot kolekcjonerski.

Tradycyjny kieliszek do machandla
Z czasem jałowcówka stała się niezwykle popularna, pisał o niej Günter Grass w „Blaszanym Bębenku”, w książce Rüdiger Ruhnau, poświęconej historii Gdańska, jest określana nawet jako tradycyjny trunek gdański. Dlaczego znikła z naszych stołów?
W oczekiwaniu na powrót
„Sowieci go wypili” – odpowiada pan Grzegorz i wygląda na to, że wcale nie żartuje. Kiedy pod koniec wojny na Żuławy dotarł front, wśród żołnierzy krążyła plotka, że jak bimber, to tylko z Nowego Dworu. Po wkroczeniu Armii Czerwonej, alkoholowe zapasy fabryki Stobbe zostały skonfiskowane, a jej właściciela, który pozostał w mieście do samego końca, zesłano na Syberię.
„Starsi Stobbe, ci, którzy się urodzili tutaj, pamiętają. Nowy Dwór jest dla nich rodzinnym miastem, krainą szczęśliwego dzieciństwa, a do tego zawsze się wraca” – kontynuuje swoją opowieść pan Grzegorz. – „Natomiast młode pokolenie już nie interesuje się pochodzeniem rodziców. Dlatego całą nadzieję w podtrzymywaniu żuławskiej tradycji pokłada się w nas”.
Sęk w tym, że obecni mieszkańcy tego regionu to ludność napływowa. Dziadek pana Grzegorza pochodzi spod Lublina, kiedy tu przybył, nic nie wiedział ani o machandlu, ani innych lokalnych specjałach. Jednak dzięki intensyfikacji kontaktów z osobami, które w swoim czasie zostały zmuszone do opuszczenia Nowego Dworu, udało się zdobyć wiele ciekawych informacji.

Grzegorz Gola, pasjonat i znawca historii Żuław
Z rodziną Stobbe pan Grzegorz spotkał się w Niemczech. To wtedy zrodził się pomysł, żeby powołać mistrzów ceremonii, których zadaniem będzie ocalić od zapomnienia część naszego dziedzictwa kulinarnego. Pan Grzegorz nie ukrywa, że marzy o powrocie machandla na Żuławy i to w wersji przedwojennej.
„Jałowcówka produkowana w Niemczech cieszyła się ogromną popularnością wśród gdańszczan, którzy wyemigrowali z Wolnego Miasta Gdańsk. Jednak coraz trudniej zdobyć prawdziwego machandla. Rodzina Stobbe sprzedała recepturę i od tego czasu jest on produkowany jedynie okazjonalnie” – tłumaczy.
Mennonicka jałowcówka swój złoty wiek przeżywała na Żuławach. Tradycje żuławskie, tak jak i krajobraz regionu, to niewiarygodna układanka zwyczajów, przywiezionych przez jego mieszkańców z odległych zakątków Polski i Europy. Dziś już często zapomnianych, czekających na swój renesans.
***
Artykuł został opublikowany w czerwcowym numerze Live & Travel.
Autorka tekstu i zdjęć: Ana Matusevic
Osiedle sztuki
Galeria sztuki wielkoformatowej pod otwartym niebem. Twórcy z całego świata do obejrzenia bez biletów wstępu. Tutaj sztuka dostępna jest o każdej porze dnia i nocy. Zaspa – serce sztuki monumentalnej.
W tym roku kolekcja gdańskich murali została uzupełniona czterema pracami młodych twórców z Białorusi, USA, Hiszpanii i Czech. Tematem przewodnim tegorocznego festiwalu było „Skąd przyszliśmy? Kim jesteśmy? Dokąd zmierzamy?”. Swój ślad w Gdańsku zostawili Shai Dahan, Key Detail, Jan Kalab i San.
Skarżynskiego 4d, Jan Kalab
Jan Kalab z Czech, tworzy od dwudziestu lat. Fascynuje się trójwymiarowością, ostatnio również geometrycznymi kształtami. Dlatego w pracy, którą przygotował w Gdańsku, można zajrzeć „w głąb” namalowanego uniwersum (ul. Skarżyńskiego 4d)
Jan na tle swojej pracy
Key Detal to Andriej z Białorusi i jego asystentka Julia. Razem stworzyli niesamowitą interpretację kobiecości – mural ten jest trudno widoczny w całości, najlepiej go obejrzeć w momencie, gdy obok rosnące drzewa zrzucą liście. Jestem pewna, że zimą ich praca niesamowicie ożywi szarobure otoczenie blokowiska (ul. Skarżyńskiego 6a).
Białoruscy artyści na tle swojej pracy
San, a właściwie Daniel Muñoz, hiszpański artysta. Jako jedyny z tegorocznych twórców zrezygnował z koloru, postawił na oryginalną kreskę i barwne postaci. W momencie, gdy na Zaspie w deszczu i wietrze odbywał się wernisaż, w rodzinnej miejscowości Sana panowała temperatura 40 stopni… (ul. Bajana 7a)
San na tle swojego muralu
Obecnie na Zaspie znajduje się ponad 45 murali. Dla miłośników foursquare, Instytut Kultury Miejskiej przygotował niespodziankę: ci, którzy zameldują się w 10, 25 lub 45 punktach zaspiańskiej galerii murali, otrzymają prezenty. Szczegóły na stronie IKM. Mam już 14 check-inów, kto chce stanąć ze mną w szranki? ;)
Skarżynskiego 12a, aut. Tomasz Bielak
Dywizjonu 303 13a, Jacopo Ceccarelli
Żuławy: przejażdżka wąskotorówką
Idzie lato, nad morze ciągną tabuny Polaków, wygłodniałych wakacyjnej przygody. Modne miejsca pękają w szwach (raz byłam we Władysławowie, przez dwie godziny – podziękuję za takie wakacje…), dlatego ciekawskim podróżnikom proponuję raz i drugi nie pójść na zatłoczoną plażę, tylko obrać zupełnie inny kierunek.
Na przykład, Żuławy – polska Holandia, region niezwykły w swej historii. Jedną z atrakcji na Żuławach jest wąskotorowa Żuławska Kolej Dojazdowa. Historia wąskotorówki sięga końca XIX wieku. Więcej ciekawostek znajdziesz na stronie Pomorskiego Towarzystwa Miłośników Kolei Żelaznych. Dzięki staraniom Towarzystwa żuławska wąskotorówka działa do dziś – kto wie, czy z powodu braku finansowania ten sezon nie będzie jej ostatnim sezonem?
<< Szczegółowe trasy, cennik i rozkład jazdy >>
Taka przejażdżka jest megafrajdą dla dzieci. Szczególnie, że pan konduktor oraz obsługa kolejki jest niezwykle miła – pokażą, wyjaśnią, opowiedzą. Po drodze może i nie ma zapierających dech w piersiach widoków, ale wszędzie, gdzie przejeżdża, wzbudza wielkie poruszenie. Poza tym, można wystawić „zimny łokieć”, pomachać mijającym autom, zabrać na przejażdżkę pieska.
Widok przez okno ostatniego wagonu. Zostawiamy drezynę (?) i ruszamy w drogę z Prawego Brzegu Wisły do Stegny
Pan konduktor pilnuje bezpieczeństwa na stacji kolejki. Zaraz pora odjazdu!
WawaLove
[youtube width=”900″ height=”28″ video_id=”sGQTqCwGklc”]
Moje pierwsze wizyty w Warszawie pamiętam jako wieczne błądzenie w betonowym lesie. Warszawa mnie nie lubiła. Z wzajemnością. Dziś zaczynamy się powoli docierać, a stolica (też powoli) staje się miejscem, do którego chcę wracać.
Przez wiele lat w Warszawie znałam tylko trasę z Centralnej do Stodoły i Progresji. Nawet gdy przez kilka tygodni pracowałam w biurze AI na ul. Pięknej, czyli w zasadzie w centrum, a mieszkałam gdzieś na przedmieściach, drogę z dworca przemierzałam z mapą w ręku, nigdzie nie zbaczając. Być może dlatego tak polubiłam PKiN, który zawsze był dla mnie punktem orientacyjnym. Widząc tę szarą bryłę czułam się bezpiecznie.
Zajączkowska, Solec, Powiśle. Miejsca, które pokazała mi Ewe (miss you, girl!) pokazały mi inną twarz stolicy, niż znałam dotychczas. Miasto zaczęło się uśmiechać. Zaczęłam zbaczać z moich tradycyjnych tras, jadłam chińszyznę w parku, spacerowałam nad Wisłą, odwiedzałam praskie kapliczki.
Po raz pierwszy, bo w końcu i na to przyszedł czas, dotarłam na Plac Zamkowy i pod Kolumnę Zygmunta. Miejsce jak z pocztówki, na miły spacer.
Jednak urok Warszawy to miejsca zadeptane przez jej mieszkańców. To kontrast zaniedbanych bloków i dizajnerskich butików. To knajpy z kratami w oknach. To ludzie, zwykli do bólu. To szare ulice widziane z okien drogich hoteli. To ciepłe wnętrza tych ostatnich, widziane przez zmarzniętych przechodniów.
Tak, połknęłam warszawskiego bakcyla. Chcę też podziękować Kasi, która mnie wyciągnęła na ostatni weekendowy wypad. Była dzielną asystentką i fajnym towarzyszem podróży. Powtórka w maju?
Polska okiem przybysza
Dziwna ta Polska. Taka duża, światowa, a taka nielogiczna.
Polacy są strasznie dumni ze swojej historii, zrywów narodowych, Mickiewicza (który i tak przecież był Litwinem), a mają takie przyzwyczajenia, że aż dziw bierze. Przytoczę kilka, mały ułamek tego wszystkiego, czego nawet dziś pojąć nie mogę.
Jeżeli start imprezy/domówki/spotkania przy piwie jest przewidziany na 20, to pierwsi goście pojawią się o 20.45. W dodatku, nikt nie uzna tego za spóźnienie, a ci, co przyjdą jeszcze później, nawet nie pofatygują się o tym powiadomić. Nie wiem, jaka logika leży u korzeni tego brzydkiego zachowania, ale w tym kraju jest to najzwyczajniej standard.
Abonament radiowo-telewizyjny. Nie dam rady tego skomentować inaczej, niż wielkim WTF?! Muszę płacić za samo posiadanie radia lub telewizora w domu i nikogo nie interesuje, czy te urządzenia w ogóle są na chodzie. Co gorsza, nawet gdy bulisz stówę za kablówkę i nawet nie wiesz, jak włączyć TVP i tak płać, panie. Bo tak.
Odwieczna kłótnia o prawo do używania słowa „starówka”. Też mi, puryści językowi, że niby „starówka” to tylko w Warszawie. A może by tak otworzyć umysł i zauważyć różnicę między „Starówka” a „starówka”?
Egzaltacja i publiczne orgazmy przy piłce nożnej. Sport ten w Polsce pełni funkcje indyjskich świętych krów. Broń boże złego słowa, choć wszyscy doskonale wiedzą, że Polacy w futbol grają gorzej, niż lepiej, a rok 1974 był 38 lat temu. „Nic się nie stało!”, gdy nie wyszli z grupy na własnym EURO, co tam EURO, „nic się nie stało” śpiewają znacznie częściej.
Sok, a właściwie syrop, malinowy do piwa. Generalnie, w cywilizowanych krajach do piwa podaje się słone orzeszki, soloną suszoną rybę, chleb czosnkowy. Ale żeby na słodko?
Bary mleczne. Cudowne miejsca, w których zamawiam karkówkę w sosie pieczeniowym, ogórkową i kompot. Bez mleka.
eLka. Kursanci jeżdżą samochodami oznakowanymi literą „L” i już, nie doszukuj się sensu i logiki.
Pajda chleba ze smalcem. Niech będzie, kulinarne upodobania można przemilczeć, bo to temat rzeka. Jednak szydzenie z ukraińskiego sała (słoniny) i zajadanie topionego tłuszczu zwierzęcego śmierdzi hipokryzją.
Zwracanie się per „kochanie” do klientów. Na zmianę ze „skarbie” i „złotko”. Chyba powinnam wysłać mojego faceta na przeszkolenie do osiedlowego.
Oznaczanie damskich toalet symbolem kółka. Męski trójkąt, wiadomo, napakowany koleś z barami. A kobiety to takie kluski, okrągłe i pulchne? ;-)
Gdański Hotel Transilvania
[youtube http://www.youtube.com/watch?v=_YFk4b6yeX4&w=900&h=28]
W Gdańsku takie miejsca, jak to powyżej lubią nazywać „dzielnicami wstydu”. W Wyspie Spichrzów dopatrują się afrontu, planują jakieś makabryły ze szkła i metalu, że niby ładnie i współcześnie. Skrzyżowanie przy Bałtyckiej przebudowali, w celu rozładowania ruchu, mówią, ale ten „obcy”, co tam powstał, to coś okropnego. Odnogi „obcego” wychodzą na powierzchnię ziemi wzdłuż Słowackiego, betonowe zjazdy, szare to i smutne jakieś.
Jedna perełka jeszcze stoi. Kilka budynków, opuszczonych i zamkniętych tuż przy nieszczęsnej trasie Słowackiego. Część z nich ma być wyburzona, podobno jedynie płot uznano za zabytkowy i zostanie przeniesiony gdzie indziej (oby nie na złom). Cudowne miejsce, mam nadzieję uda mi się jeszcze tam wkraść z lepszym sprzętem, zanim wszystko zostanie zrównane z ziemią.
AKTUALIZACJA: Miasto Gdańsk na twitterze ćwierknęło, że budynki ze zdjęć jednak są wpisane do rejestru zabytków.
Pamiętasz murale, które mijasz po drodze?
„Czy wiesz, co go porusza” – codziennie słyszę to pytanie. Czytam je sobie w myślach.
Bardzo lubię ten mini-mural. W Gdyni znajdziesz jeszcze kilka – zwykłe scenki z życia zwykłych ludzi. Rodzina z dziećmi. Kobieta w ciąży. Wiatr we włosach. Jedynym nietypowym dla naszego miejskiego krajobrazu, jaki pojawia się na malunkach, jest wózek inwalidzki.
W tym też widzę jeden z celów kampanii „Pełnoprawni i aktywni”. Być może codziennie widząc malowane wózki, nie zdziwi nas ten prawdziwy.
Gdy miasto spowija mrok
Przechadzamy się ulicami, które znamy do bólu, które miliony turystów podeptało przed nami trylionami kroków. Uzbrojeni w nieodłączny sprzęt foto, statywy i ciepłe szaliki. To mój pierwszy raz – w fotografii nocnej ;-)
Fot. © Ana Matusevic
Gdańsk, 2012
Gdańsk: widok na niebo
