Sarajewo. Ostatni przystanek w podróży

Są momenty, które chcesz chłonąć. Gdy szkoda ci czasu na wyciąganie aparatu, szczególnie, że na zdjęciu nie da się uwiecznić tego, co najważniejsze: atmosfery, luzu, wzruszenia i przemyśleń. Tak było, gdy dotarliśmy do Sarajewa – po długiej, męczącej drodze czekało na nas żywe, gwarne i prawdziwe miasto. Nie zepsute jeszcze przez turystów, miasto, które można odkrywać przez pryzmat wielu wymiarów: wielości religii, bogatej historii, krwawej wojny, ale też bałkańskich smaków i życzliwych ludzi. 

Do stolicy Bośni i Hercegowiny docieramy późnym wieczorem piątego dnia podróży. Zarezerwowana kawalerka w zaułku słynnej Baščaršiji czeka z kluczem w drzwiach. Próżno rozglądam się dokoła – właściciela ani nikogo innego nie widać. Ważne jednak, że jest i że możemy w końcu odpocząć.

sarajevo

Rano zza okna słychać nawoływania muezina. Otwierają się pracownie, małe sklepiki i kawiarnie – jesteśmy w samym sercu starego miasta, wschodniej części Sarajewa, przecznicę dalej zaczyna się ulica Logavina, której mieszkańcy stali się dla mnie przewodnikami po Sarajewie.

Kontrasty

[grey_box]Na ulicy Logavinej wznoszą się trzy meczety o białych minaretach, sterczących ponad charakterystyczną sarajewską linię dachów. W promieniu kilku przecznic znajduje się stara cerkiew prawosławna, katedra katolicka i muzeum żydowskie.*[/grey_box]

Według historyków, islam do Bośni i Hercegowiny dotarł w XV wieku wraz z podbojami osmańskimi – nową religię przyjmowali Słowianie, od stuleci zamieszkujący te tereny. I rzeczywiście – na ulicach Sarajewa dziewczyny noszące chusty rzadko mają orientalne rysy. Przez setki lat w Bośni były obecne różne religie. Według spisu ludności w 1991 roku 44% ludności stanowili muzułmanie, 31% – prawosławni, 17% – katolicy. Pikantna potrawa w bałkańskim kotle religijno-kulturowym po cichu bulgotała przez bardzo długi czas, a doprawiały ją kolejne mocarstwa – od osmańskiego imperium zaczynając, na amerykańsko-rosyjskiej przepychance o wpływy kończąc.

W konstytucji z czasów Tity, z początku lat siedemdziesiątych, Muzułmanie w Jugosławii otrzymali status narodu i w tym znaczeniu słowo to pisane jest z dużej litery, w odróżnieniu od określenia wyznawców islamu, pisanego małą. Bośniackich muzułmanów określa się też nazwą Boszniacy. Tym sposobem mamy w Bośni i Hercegowinie trzy narody: Boszniaków, Serbów i Chorwatów. Co ciekawe, spis ludności w 1991 r. był ostatnim, jaki przeprowadzono w kraju.

sarajevo-tramwaj

Architektura miasta również odzwierciedla kolejne następujące po sobie epoki podlegania różnym imperiom: historyczna dzielnica tureckich bazarów, będąca spadkiem po imperium osmańskim, dalej okazałe różowe i żółte gmachy ze zdobieniami charakterystycznymi monarchii austro-węgierskiej, jeszcze dalej betonowe bloki, dobrze znane i nam z czasów komunistycznych.

Zbocza gór

W drodze do Sarajewa zaskoczyła nas pogoda. Gdy rano wyjeżdżaliśmy ze słonecznego Dubrownika, nikt nawet się nie spodziewał, że dolinę, w której położona jest stolica Bośni i Hercegowiny, otacza prawdziwa zima (przypomnę, że była to połowa kwietnia). Szczyty gór pokrywały śnieżne czapy. A ich zbocza – białe groby.

[grey_box]Na muzułmańskim cmentarzu w górnej części ulicy Logavinej od początku wojny przybyło pięćset sześćdziesiąt jeden nowych grobów.[/grey_box]

logavina2

Logavina-groby

Gdziekolwiek się nie spojrzy, w oddali na zboczach dojrzysz kolejne, niekończące się białe nagrobki. Szacuje się, że w mieście w czasie oblężenia zginęło lub zaginęło około 10 tysięcy osób. Ludzie ginęli w pojedynkę, od kul snajperów, umierali w towarzystwie sąsiadów i znajomych, trafieni granatami moździerzowymi, nie wracali z kolejki po wodę. Największą tragedią była masakra na rynku Markale, kilka minut spacerem od Logavinej. Niektórzy uważają, że gdyby do niej nie doszło, nie byłoby interwencji NATO i później także Dayton, a przynajmniej nie w 1995 r.

sarajevo-srebrenica

W czasie wojny stanęły wszystkie miejskie zakłady produkcyjne, z wyjątkiem browaru i fabryki papierosów. Brakowało słodu, więc Sarajevska Pivara warzyła z ryżu erzac piwa – serwowano go w punkcie poboru wody tuż przy browarze. W mieście panował niedobór wody, ponieważ główne ujęcie wody pitnej przeszło w ręce Serbów. Ci, co nie mieli na wyposażeniu własnej studni, korzystali z jednego z publicznych punktów, czerpiących wodę z ujęcia w miejscowym browarze. Ludzie ustawiają się w kolejki po wodę. Kolejki widać z daleka, i opłaca się posłać pocisk z moździerza – pisał Dawid Warszawski w reportażu dla Wyborczej.

sarajevski_brovar

Dwie dekady

Dwadzieścia lat to niewiele – stwierdził Denis, białoruski couchsurfer, którego niedawno gościłam u siebie. Dwadzieścia lat to całe pokolenie – stwierdzam ja. Całe życie dla ludzi nieco młodszych ode mnie. Ludzi, którzy w Sarajewie nie znają Sarajewa sprzed.

Mamy w Gdańsku, na Westerplatte, napis widoczny z daleka: „Nigdy więcej wojny”. Myśl ta nieustannie towarzyszyła mi podczas spacerów Logaviną i po Starym Gradzie. I nie tylko tam.

kule_dom

tablice_szkola

Układ pokojowy zawarty w Dayton w 1995 roku zakończył wojnę, dzieląc Bośnię na Federację Muzułmańsko-Chorwacją i Republikę Serbską. W teorii, zachowanie równowagi pomiędzy udziałem we władzy poszczególnych narodowości zamieszkujących państwo ma zapewnić pokój i sprawiedliwość.

[grey_box]Wiosną 2011 roku Bośnia znalazła się w groteskowej sytuacji, kiedy Międzynarodowa Federacja Piłki Nożnej zagroziła niedopuszczeniem reprezentacji kraju do rozgrywek, ponieważ na czele Piłkarskiej Federacji Bośni i Hercegowiny stało trzyosobowe gremium, a nie jeden prezes, jak tego wymaga FIFA.[/grey_box]

Z drugiej strony, trzyosobowe prezydium oraz kwotowy udział wszystkich narodów w każdej liczącej się instytucji do kolejnych problemów. System utrwala podział,: każdy obywatel powinien się zdecydować, kim jest – w tym systemie nie wystarczy, że jesteś obywatelem Bośni i Hercegowiny, musisz być albo Boszniakiem, albo Chorwatem, albo Serbem.

O tym, że Bośnia i Hercegowina nie jest jednolitym państwem, sugerują różne znaki, które mijamy przemierzając kraj z południa na północ. Na początku jednak nie jesteśmy w stanie odpowiednio zinterpretować zamazanych farbą nazw miejscowości czy napisów na ścianach budynków.

Najpierw więc, na południowym zachodzie, z dwujęzycznych tablic informacyjnych wykreślane są napisy cyrylicą. Na północy role się odwracają – zamazane są te napisane alfabetem łacińskim. I flagi. W pewnym momencie nie widać już bośniackiego granatu i złota, zastępuje je serbski trzykolor.

dyptyk4

[grey_box]Mapa rozkładu populacji pokazuje, że po wojnie Bośniacy przeprowadzili się do miast i dzielnic zamieszkiwanych przez ich grupę etniczną, utrwalając linię podziału. (…) Serbska strategia czystek etnicznych przyniosła zamierzony efekt. Coraz więcej ludzi zamyka się w enklawach etnicznych.[/grey_box]

Nawet taka Srebrenica. W 1991 roku 75% mieszkańców miasta stanowili Muzułmanie. Dzisiaj znajduje się na terytorium Republiki Serbskiej, większość muzułmańskich uchodźców nie wróciło i nie chce wrócić do swoich dawnych domów. Podobnie jest z wieloma innymi miejscowościami, w niektórych znajdziemy tablice upamiętniające makabryczne wydarzenia z wojny, miejsca masowych grobów.

derventa

derventa

W latach siedemdziesiątych ludność Derventy stanowili: 43% Muzułmanie, 30% Chorwaci, 21% Serbowie. W książce Barbary Demick znajdziemy historię muzułmańskiej rodziny, uciekającej z tego miasta przed pogromami. Dzisiaj proporcje narodowościowe zupełnie się zmieniły, a pomnik na wjeździe informuje o zamordowanych przez zbrodniarzy wojennych Serbach.

W ogóle, przygraniczne tereny są bardzo przygnębiające. Opuszczone wsie, spalone i na wpół zburzone domy, porośnięte krzewami ruiny gospodarstw. W tym miejscu dwadzieścia lat to rzeczywiście niewiele.

czas-sarajewo

Rozpisałam się o sprawach smutnych, przeszłości miasta, bo właśnie one sprawiły, że Sarajewo znalazło się ma mapie mojej podróży. Jednak stolica Bośni i Hercegowiny niewątpliwie ma w sobie coś szczególnego, jakąś taką autentyczność, o której wspomniałam już na wstępie. Czuje się to w ludziach, w ich wyluzowanym sposobie bycia, otwartości do innych, w atmosferze panującej na ulicach, w kawiarniach, knajpach. O tym więc będzie kolejny, i chyba ostatni, odcinek pokładowego dziennika podróży Xylokastro – Gdynia.

* Wszystkie cytaty pochodzą z książki Barbary Demick „W oblężeniu. Życie pod ostrzalem na sarajewskiej ulicy”. 

Xylokastro – Gdynia, dziennik pokładowy. Dni 1-4

Nie wiem, kiedy to zleciało, ale oto minęło pół roku mojego pobytu w Grecji. Przyszła więc pora na spakowanie skromnego dobytku (głównie lokalne wina i tsipouro), pożegnanie się z #XyloShore i obranie kierunku na północ. Z dużym niepokojem śledzę informacje od znajomych o śniegu w Polsce, mam jednak nadzieję, że za tydzień przywita mnie w Gdyni wiosenne słońce!

grecja_ibiza

Podróż łącznie ma potrwać 10 dni. Jedziemy moją Ibizą, którą przemierzyłam cały Peloponez, w trasie planując kolejne punkty i dłuższe przerwy. Ruszamy w sobotę, 4 kwietnia. Zdjęcia i uwagi z podróży: instagram || twitter. Ahoj, przygodo!

_____

DZIEŃ 1. Xylokastro (Grecja) – Kalampaka (Grecja) / 385 km / 6,50e przeprawa promowa, 2,40e autostrada / pierwsze tankowanie 

Dzień na wariata. Pobudka wcześnie rano, wspólne śniadanie z wolontariuszami. Ostatnie docinki i heheszki, spacer na pożegnanie Xylokastro i… pakowanie się. Czyli greek style, mamy czas, siga-siga!

pakowanie_xylo

Ostatnie pożegnania i ruszamy w drogę. Pierwszy przystanek: słynne greckie Meteory. Pierwsi wyjeżdżają moi przyjaciele – trasą nieco dłuższą, ale podobno wygodniejszą, przez Ateny. My ruszamy dopiero o 14:30 (hej, naprawdę się streszczałam!) i jedziemy przez przeprawę Rio-Antirio, malowniczą Amfilochię i góry.

rio-antirio

Już po zapakowaniu się na prom czuję, że lekkie przeziębienie, które dokuczało mi poprzedniego dnia, nie daje za wygraną i obojętnieję na piękne krajobrazy za oknem. Wkrótce okazuje się jednak, że moje samopoczucie to drobnostka – jeszcze przed Amfilochią odkrywamy, że… jedziemy bez klocków hamulcowych w tylnym kole. Dodatkowo, jest sobotnie popołudnie i serwisy samochodowe po drodze są zamknięte na trzy spusty. Miła przejażdżka staje się więc lekcją hamowania silnikiem, a górskie serpentyny naszym placem manewrowym.

Docieramy do Meteor późnym wieczorem. Wpadam na pomysł, że moje przeziębienie na pewno wyleczy 40% w postaci tsipouro. To dodaje mi i nadziei na lepsze jutro, i energii na świętowanie urodzin przyjaciółki. Jutro będzie pięknie!

grecja_drinki

_____

DZIEŃ 2. Kalampaka (Grecja) – Ohrid (Macedonia) / 280 km

Wcześnie rano budzi mnie ból gardła. Alkoholowe znieczulenie mija bardzo szybko, gdy odkrywam, że świętowanie skończyło się brakiem mojej torebki. Nie ma jej w pokoju, nie ma jej w moich klamotach, nie ma jej w samochodzie. Pal licho karty płatnicze i jakieś resztki gotówki. W torebce były moje dokumenty. Widok z okna nieco łagodzi pierwszy szok.

meteorywidokzokna

Siedząc na balkonie z widokiem na góry lokalizuję miejsce, gdzie moja nieszczęsna torebka może być. Ruszamy do knajpy, w której poprzedniego wieczoru popijaliśmy greckie trunki. Knajpa pęka w szwach i choć staram się zachować zimną krew, powoli ucieka ze mnie powietrze. Żegnaj wycieczko!

Stop. W ciągu ostatnich kilku miesięcy Grecy dali się poznać jako ludzie mili, zawsze pomocni i uprzejmi. Nie może przecież być inaczej ostatniego dnia? I nie było. Obsługa knajpy oddaje mi torebkę, „you are very lucky!” – uśmiechają się, „I know” – myślę sobie. Pora na zwiedzanie!

selfie

Meteory miałam przyjemność odwiedzić w listopadzie. Wtedy także zaliczyłam kilka przygód, w tym sto kilometrów z flakiem i wymianę koła na małej stacji benzynowej. Wszystko jednak idzie w niepamięć, gdy przed tobą rozpościera się taki widok:

meteory

Odwiedzamy klasztory, wcinamy ostatnie souvlaki na obiad i ruszamy dalej. Bo, mimo usterki, postanowiliśmy spróbować dojechać do Macedonii i zrobić dłuższy przystanek w Ochrydzie. Naprawa będzie tańsza, pomyśleliśmy, a i dzień w pięknym miejscu wszystkim dobrze zrobi. W końcu, szczęściara ze mnie, to nie może się nie udać.

deszcz_mgla

Z każdym kilometrem na północ pogoda robi się coraz paskudniejsza. Wspomnienia z niedawnego wypadu na Hydrę, gdzie opaliłam nos i piłam kawę wygrzewając się w 25 stopniach, wpędzają mnie w melancholię. Kiedy mieszkasz na peloponeskim wybrzeżu, zapominasz, że gdzieś indziej może być zimno. I mam na myśli tak zupełnie zimno – nawet w kwietniu.

macedonia_widokzokna

Na granicy grecko – macedońskiej celnik prosi mnie o otworzenie wszystkich walizek. I pudełek z butami, gdzie mam skitrane wina. Pyta nas o miejsce pracy i odnoszę wrażenie, że łagodnieje, gdy opowiadam o mojej organizacji. Dalej już nie zagląda i cieszę się, że nie będę musiała wypijać tych nadprogramowych litrów na poboczu drogi.

W Ochrydzie szybko znajdujemy przytulny pensjonat z widokiem na marinę. Grzane wino na dobranoc, wsłuchuję się w odległy dźwięk burzy nad jeziorem. Jutro będzie super!

DZIEŃ 3. Ohrid (Macedonia) / pierwsza i, mam nadzieję, ostatnia naprawa auta

Pobudka, śniadanie i zadanie numer jeden – naprawa hamulców. Ochryda zaskakuje nas swoim rozmiarem – dotychczas myślałam, że jest to mały kurort. Okazuje się, że miasto i przedmieścia rozpościerają się po całej dolinie. Zostaje więc tylko wyszukanie serwisu samochodowego, który zrobi wszystko „od ręki”. I za przystępną cenę.

Liczymy się z tym, że miejscowi będą chcieli trochę naciągnąć bogatych turystów. Bogate to ja mam tylko wnętrze, ale staram się nie tworzyć czarnych scenariuszy. Przy śniadaniu przypominamy się kelnerowi – hej, to my, ci od hamulców. Kilka telefonów, pomoc właściciela pensjonatu i za parę godzin moja Ibizka wraca na parking z naprawy. Pora na zwiedzanie!

ochryda

W 1980 roku Ochryda i Jezioro Ochrydzkie zostały wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Kręcimy się trochę po starym mieście, zachwycamy się wąskimi uliczkami i starymi kościołami. Ale pogoda nie rozpieszcza, co by tu jeszcze porobić? Może, na przykład, pójść na zakupy lub cieplej się ubrać i wypłynąć na jezioro. Why not both?

ohrid_marina

Ze styranym życiem kapitanem wypływamy z mariny. Na dość pokaźnych rozmiarów łajbie płyniemy tylko we trójkę. Brzegi spowija mgła, deszcz zacina ostro, zimno jak cholera, ale urlop to urlop. Popijamy piwo i rozmawiamy o łowieniu ośmiornic. Znowu wspominam niedawny weekend w słonecznym Galaxidi i wiem już, że najbardziej będę tęsknić do greckiej pogody. Być może bardzo zmiennej i niekoniecznie upalnej zimą, ale mimo wszystko znacznie milszej.

„Kratko, ale sladko!” – woła na pożegnanie kapitan łajby. Sladko będzie, gdy z gorącą herbatą zapakuję się pod kołdrę. Na dziś koniec wycieczek.

zakupy_food

Pisałam wczoraj o winie. Z Grecji wiozę też kilka przetworów z fig i pomarańczy, w tym słoik dżemu z pomarańczy mojego własnego wyrobu. Do kulinarnej kolekcji dorzucam dziś serbski ajwar i macedoński pindżur – tradycyjne bałkańskie pasty warzywne z papryki i bakłażanów. Za tydzień lub dwa przekonamy się, która lepsza.

Słońce nad Ochrydą już dawno zaszło. Kicham, smarkam i przeklinam deszcz – tego nikt z nas się nie spodziewał. Że będzie chłodno? Być może. Ale bez deszczu byłoby znacznie milej. Żegnamy się z przyjaciółmi, którzy ruszają w stronę Serbii. Za kilka godzin napiszą, że dokoła Ochrydy „śniegu po kolana”. Ale co tam, прорвёмся!

DZIEŃ 4. Ohrid (Macedonia) – Albania – Czarnogóra – Dubrovnik (Chorwacja) / 440km / drugie tankowanie / opłaty: 2,50e przejazd tunelem w Czarnogórze, 4,50e prom Lepetane – Durici

Dzień pobicia rekordu: 3 granice państwowe i 4 kraje. W tym – (nie)sławna Albania. Ale zanim dotrzemy do granicy macedońsko-albańskiej, nad Ochrydą wstaje piękny słoneczny poranek. Po paru dniach deszczu i ziąbu jest to bardzo miła odmiana, szczególnie, że widok na jezioro również bardzo się zmienił. Po drugiej stronie widoczne teraz są wysokie ośnieżone góry, które poprzedniego dnia zupełnie kryły za mgłą.

Spakowani i gotowi do drogi musimy jeszcze odwiedzić aptekę (po Fervex…) i zatankować. Tankowanie zarządzamy do pełna, przy cenie paliwa ok. 3,30zł grzechem byłoby nie skorzystać.

Ochryda_Albania

Rzut okiem na jezioro Ochrydzkie od strony Albanii

Granicę z Albanią przekraczamy w zimowej atmosferze: dokoła śnieg, a pogranicznicy w zimowych czapkach i grubych kurtkach. Po krótkiej odprawie paszportowej celnicy zapraszają nas do garażu – zanim przyjdzie nasza kolej, widzimy, jak przeglądają rzeczy młodego chłopaka w czarnej beemce. Myślami już widzę rozpakowywanie miliona moich klamotów i potem zapakowywanie ich ponownie…

„Just personal?” – pada standardowe pytanie celników. Ale gdy zaglądają do bagażnika, mina trochę im rzednie. W ogóle, obserwowanie kontroli jest dla mnie ciekawym doświadczeniem poznawczym. Panowie nawet nie zwracają na mnie uwagi, choć to moim autem próbujemy przemycić nadprogramowe greckie wina, i rozmawiają wyłącznie z moim towarzyszem podróży. Kto taki, jaka praca, czy dobra? Mężczyźni i ich męskie sprawy. (#ironia).

Chyba moje kwieciste walizki wyglądają jeszcze bardziej niewinnie niż ja (czy to możliwe?), bo ostatecznie otrzymujemy pozwolenie na wjazd do kraju bez zaglądania do środka. Odprawa na granicy łącznie zajęła nam jedynie ok. pół godziny.

w_drodze

Przejazd tranzytem przez Albanię spędzał sen z powiek mojej rodzinie i wielu moim znajomym. Że drogi koszmarne, że nawet nie zauważę, gdy moje auto zostanie bez kół, szyb i temu podobne historie. Tymczasem śmigamy trasą Ohrid – Elbasan – Szkodra i wypatrujemy sławnych albańskich dziur w drogach. Bezskutecznie, droga jest lepsza, niż trasa do Wilna przez Giżycko. Mijamy za to owce, konie, osiołki i setki mercedesów. I niechcący pakujemy się w samo centrum Tirany w godzinach szczytu.

albania

W aucie, na skrzyżowaniach oblepianym przez namolne dzieciaki, żartujemy, że ruch uliczny w Tiranie to przykład wysokiego zaufania społecznego: w chaosie na ogromnych rondach każdy znajduje drogę, łącznie z pieszymi, śmigającymi tu i ówdzie. A to wszystko bez pasów i w ogromnym tłoku.

Tirana

Albanię przejeżdżamy prawie bez przerw. Piękne górskie krajobrazy na wschodzie zmieniają się na bardziej równinne na północnym zachodzie. Granicę z Czarnogórą przekraczamy za Szkodrą, w malowniczej scenerii kolejnego niezwykłego jeziora – Skadarsko. Zbaczamy nieco z głównej drogi, omijając Podgoricę, i znowu możemy się zachwycać niezwykłymi krajobrazami. Za przejazd płacimy tylko raz: 2,50 euro przed wjazdem do tunelu Sozina. Choć tunel niczym się nie różni od kilometrów podobnych tuneli chociażby w Grecji, jest to jedna z najnowocześniejszych inwestycji w Czarnogórze w ostatnim dziesięcioleciu. Kiedy później przejeżdżamy przez zwykłe tunele, takie bez odblasków i świateł, zaczynam rozumieć, dlaczego jest tak znany.

malowany_zachod

Wybór trasy wzdłuż wybrzeża Adriatyku okazał się być bardzo trafną decyzją. Jeszcze przed Chorwacją mijamy postrzępione skały i obserwuję przecudny zachód słońca. Przy okazji zaliczamy małą wpadkę na stacji benzynowej: już solidnie zmęczeni, pytamy, czy możemy zapłacić w euro. Sprzedawca z politowaniem kiwa głową. Nieporozumienie wyjaśnia nam jego kolega – przecież w Czarnogórze oficjalną walutą jest euro! W 2002 roku kraj ten dokonał jednostronnej euroizacji.

chorwacja

Ściemnia się, ale zaplanowaliśmy już nocleg w Dubrovniku, więc ciśniemy, ile sił dalej. Pogoda się pogarsza, ale udaje nam się przeprawić małym promem przez przesmyk Lepetane – Durici. Do Chorwacji wjeżdżamy późnym wieczorem i w końcu lądujemy na starówce Dubrovnika w poszukiwaniu noclegu. Udaje nam się znaleźć mieszkanie w jednej z niezwykle wąskich uliczek i jeszcze napić się piwa w pubie. Rozglądam się po starówce i już nie mogę się doczekać światła dziennego, żeby wszystko dokładnie obejrzeć!

Sprzedaj lodówkę i jedź dokoła świata

Sprzedaj lodówkę, komputer, smartfona, zostaw korpo i jedź w podróż. Jak najdalej, najwyżej, najgłębiej, bo tylko takie życie jest prawdziwe. Przynajmniej tak uważa autor i powtarza jak mantrę, jakby czasami sam siebie musiał przekonywać, że życie w drodze jest życiem prawdziwym. Tylko życie w drodze jest życiem prawdziwym.

Ta ortodoksja pozostawiła we mnie pewien niesmak. Wszyscy gardzimy turystami-ciepłymi kluchami, wygrzewającymi się nad basenem w hotelach all inclusive. Jednak każdy z nas w podróży poszukuje innych doznań. Dla jednych będzie to kontakt z naturą, dla innych – z człowiekiem, jeszcze ktoś poszukuje smaków albo adrenaliny. I chwała nam, podróżnikom wszelkiej maści, za to.

Godycki_cwirko_lodowka

Mimo to, „lodówka” zasługuje na uwagę, przełożyłabym ją jedynie na półkę „literatura motywacyjna”. Bo tym właśnie autor się zajmuje. Propaguje filozofię „życia w drodze” w sposób, któremu trudno się oprzeć.

[grey_box]”Zapewnij sobie wszystko, co jest ci potrzebne, ale tylko to, czego tak naprawdę potrzebujesz. A potem zacznij patrzeć poza linię horyzontu. Tam wszystko zwalnia, a człowiek zaczyna rozumieć, co naprawdę jest najważniejsze. Bo nie ma miejsca na kompromis, jeżeli chodzi o nasze życie.”[/grey_box]

Kacper Godecki – Ćwirko był jednym z tych, co szybko zaczynają realizować swoje plany. Nie ma chwili do stracenia, życie jest zbyt krótkie, by czekać na następną okazję. W książce widzę postać pogodną, ciekawą świata i bardzo pewną siebie. Ciekawość gna autora przed siebie, do miejsc jeszcze mu nieznanych. Pewność siebie pomaga wyjść cało z najtrudniejszych sytuacji, natomiast pogoda ducha zapewnia sympatię lokalsów nawet na końcu świata. A takich „końców świata” odwiedził w swojej podróży dokoła ziemskiego globu kilka.

Autorowi wszędzie towarzyszy aparat, więc integralną częścią opowieści Godyckiego są zdjęcia. Fotografie zostały pięknie wyeksponowane, a tekst jest prawdziwą kopalnią inspirujących cytatów. Trochę mi wadzi nieformatowe i ciężkie wydanie, jest zupełnie niepraktyczne. Z drugiej strony, taka forma jest też pięknym hołdem złożonym autorowi.

[grey_box]”W podróży ważne jest to, co się dopiero wydarzy, Gdy decydujemy się na prawdziwe życie, zaczynają otaczać nas naprawdę ważne sprawy, prawdziwi ludzie i relacje, prawdziwe emocje. Podróż jest też próba dla miłości i przyjaźni. Nagle okazuje się, że mniej znaczy dużo więcej. Zostają przy tobie ci, którym na tobie zależy. Którzy nie chcą nic w zamian.”[/grey_box]

Podróż Godyckiego zakończyła się niespodziewanie, w miejscu, które uznał za „swoje miejsce na ziemi” – Afryce. Tym większej mocy nabierają napisane słowa, bo swoimi decyzjami, swoją pasją dawał przykład. Nie teoretyzował, tylko ruszał w drogę. W najbardziej szalone trasy.  Chylę czoła!