Pierwszego dnia po otwarciu przebiegła nim sztafeta ognia olimpijskiego, zmierzająca do Aten. Dziś dziennie pokonuje go ponad dziesięć tysięcy samochodów. Oddany do użytku przed planowanym terminem (!), połączył zachodnią część Peloponezu z kontynentem. Most Rion – Antirion, duma współczesnej Grecji, najdłuższy most wantowy w Europie.
Tag Archives: peloponez
Monemwazja: cisza na końcu świata
„To najromantyczniejsze miejsce w Grecji!” – koleżanki z pracy były zachwycone moim pomysłem odwiedzić Monemwazję. Z dala od tradycyjnych turystycznych szlaków i wygodnej autostrady, a w odniesieniu do kontynentalnej Grecji – gdzieś na końcu świata. Miasto ukryte na miniaturowej skalistej wyspie, otoczone bezkresnym morzem. Na tle nieba, rozświetlanego wschodzącym słońcem, skała Monemwazji wygląda tajemniczo i niepokojąco. I szepcze szumem fal, wabi.
Grecy, przynajmniej ci, których znam, rzadko podróżują po swoim kraju. Dlatego, jeżeli polecają jakieś miejsce, bez zastanowienia można pakować walizki. Wschodnie wybrzeże Peloponezu to kilometry plaż i dziesiątki kurortowych miasteczek. Jednak wygodna droga, która wije się wzdłuż wybrzeża od Nafplio w dół, odbija w pewnym momencie w głąb półwyspu. Dalej już tylko lokalne drogi, góry i gaje oliwne.
Gefira, małe miasteczko, może bardziej wieś. Pensjonaty, hotele, kilka knajpek. Wszystkie ulice schodzą się w jednym punkcie – przy grobli, prowadzącej z lądu na skalistą wyspę. Wybudowana przez Bizantyjczyków droga jest jedynym przejściem suchą stopą – moni emvasis – do kamiennej Monemwazji. Od grobli aż pod mury wiekowego miasta jedzie się wygodną asfaltową ulicą, z której roztacza się miły oku widok na górzysty ląd. Wieczorem, po zachodzie słońca, jest ona klimatycznie oświetlona.
Od ścian kamiennych domów odbija się echo stukotu końskich kopyt. Nawet dziś jest to jedyny środek transportu, którym można dostarczyć materiały budowlane do wyżej położonych części miasta. Na pierwszy rzut oka zupełne odludzie. Mimo to, Monemwazja przez wieki kwitła – dosłownie i w przenośni – dzięki łagodnemu południowemu klimatowi oraz położeniu na morskiej drodze do Konstantynopola.
Miasto dzieli się na Górne i Dolne. W pierwszym główną atrakcją są ruiny dawnych fortyfikacji oraz roztaczające się widoki (niestety, muszę uwierzyć na słowo, ponieważ obecnie Górne Miasto jest niedostępne dla odwiedzających ze względu na trwające prace rekonstrukcyjne), w drugim – malowniczy labirynt uliczek i zaułków, w których aż się chce zgubić.
Jest połowa listopada. Od morza wieje przyjemna bryza, niemal fizycznie czuję, jak powoli płynie tutaj czas. Prawdziwe życie w Monemwazji najpierw zwolniło, a potem zupełnie zamarło na początku ubiegłego wieku. Wtedy wyprowadzili się stąd ostatni mieszkańcy Górnego Miasta, natomiast Dolne zaczęło się przekształcać w miasteczko dla turystów, z kawiarniami, kwaterami do wynajęcia, hotelami z widokiem na morze. Ulice, które kiedyś przemierzały objuczone (często zrabowanym przez korsarzy) towarem osiołki, zapełnił gwar turystów.
Tym bardziej się cieszę, że odwiedzam Monemwazję późną jesienią, która na południu Grecji wcale nie oznacza ponurego nieba i ziąbu. Bez pośpiechu popijam kawę, głaszczę koty, zaglądam do kamiennych podwórek kamiennych domów. W czasach świetności mieszkało tu 50-60 tysięcy osób. Teraz duża część budynków, szczególnie tych położonych dalej od centralnego placu, jest zniszczona i zupełnie opuszczona.
Niektórzy twierdzą, że Monemwazja jest jednym z najciekawszych miejsc na Peloponezie. A Peloponez, o czym przekonuję się za każdym razem, gdy ruszam w drogę, to zupełnie inna Grecja, niż przywykliśmy widzieć w folderach reklamowych biur turystycznych. I, chyba się powtórzę, te jeszcze nie do końca odkryte przez turystów miejsca, zaskakują życzliwością i prostotą mieszkających tam ludzi.
Masz pytanie? Napisz: ana.matusevic[at]gmail.com
Zdjęcia i tekst jest mojego autorstwa.
Peloponez: droga do Limni Doxas
Zupełnie tego nie świadoma, wpakowałam się na drogę prowadzącą do kotliny między najwyższymi szczytami Peloponezu. Nawigacja prowadziła nas na manowce, wybierając najwęższe i najbardziej niedorzeczne kierunki w górskich wioskach. A może brak świadomości, co mnie czeka, okazał się być zbawienny?
Co jest lepsze od jednej baby w samochodzie? Bab kilka. A właściwie pięć. Bez dziewczyn nocowałabym w górach, w dodatku wcale nie jestem pewna, czy w jakimś cywilizowanym miejscu. Być może musiałabym pożegnać moją Ibizkę na skalistej ścieżce w wiosce, której teraz nie mogę nawet zlokalizować na mapie. Razem udało nam się jednak dotrzeć do celu i, tylko z lekkim poślizgiem, z powrotem na bezpieczne wybrzeże.
Zgodnie z nawigacją, z Xylokastro do jeziora Doxa jest 65km. Najciekawiej zapowiada się środkowy odcinek i, przyznam szczerze, że chcę tam dotrzeć chyba bardziej niż do samego Doxa. Wyjeżdżamy w południe. Droga prowadzi ostro w górę już za autostradą, biegnącą wzdłuż północnego wybrzeża Peloponezu. W sumie, nie powinnam się temu dziwić, w końcu codziennie widzę góry z każdego niemal punktu w moim małym miasteczku.
Najpierw więc mocno w górę, aby po chwili wyjechać na rozległą równinę – szachownicę upraw, w większości winogron. Solidnie na mapie nakreślona droga raz jest szerokim czarnym asfaltem, innym razem wąską, rozpadającą się betonową nawierzchnią. Błądzić zaczynamy w momencie, gdy trasa znowu prowadzi ostro w górę, tym razem nie na żarty utrudniając prowadzenie. Wąska jezdnia, przepaść po jednej stronie i ściana po drugiej, od czasu do czasu jakiś samochód z naprzeciwka i rozwidlenia. W prawo czy w lewo? Szerokie uliczki odchodzące w bok, nieraz kończyły się ślepo – jakimś zabitym dechami domem lub wymarłym podwórkiem. A drogi z kocich łbów, wyglądające jakby prowadziły do czyjegoś domu, okazywały się być skrótami między jedną wioską a drugą.
W pewnym momencie czuję się jak w jakiejś grze. Muszę pokonać tak niespodziewane przeszkody, że bezwolnie się uśmiecham nawet w mało zabawnych momentach. Znienacka naprzeciw wyskakują pickupy obładowane ludźmi, raz drogę blokują owce, innym – trzy ciężarówki, stojące jedna przy drugiej. Czuję ogromną ulgę, gdy na horyzoncie widzę morze. Znak, że prawie wróciłyśmy do domu.
Jedno muszę przyznać – po drodze spotykamy same życzliwe osoby. Prawie nikt nie zna angielskiego, a my tylko podstawowe słowa po grecku, jednak każdy próbuje wytłumaczyć nam drogę jak najdokładniej. Aż ostatecznie, spytany o drogę mężczyzna, wsiada do swojej ciężarówki i pokazuje nam ostatnie kilka kilometrów do Doxa.
Jezioro jest malowniczo położone między niemal najwyższymi punktami Peleponezu: Chelmos (2355m) i Ziria (2376m), znana też pod nazwą Kyllini, miejsce narodzin Hermesa, boga kupców i podróżnych.
Doxa jest zbiornikiem sztucznym, powstałym jako część systemu irygacyjnego okolicznego regionu. Dzięki temu w dolinach rozwija się rolnictwo, a okoliczna przyroda jest niezwykle piękna. Jezioro jest w kształcie odwróconego serca z półwyspem, na końcu którego znajduje się mały kościółek. Stąd roztacza się cudny widok na okoliczne wzgórza i góry, a woda w jeziorze – niezwykle czysta.
Nawet na tym odludziu spotykamy bezpańskie psy i koty. Muszę pamiętać, żeby wszędzie zabierać ze sobą jakieś smakołyki.
Pokonanie 65km zajmuje nam ok. 2,5h w jedną stronę i 1,5h powrót. Większości mijanych krajobrazów nie udaje mi się uwiecznić – uroki bycia kierowcą. Okolice Doxa polecam na takie krótkie wypady, również z namiotem. Warto też zatrzymać się w którejś z mijanych wiosek na kawę.
Grecja prawdziwa, żywa, na wyciągnięcie ręki! Wkrótce więcej zdjęć i opowieści.
fot./tekst Ana Matusevic; kopiowanie i rozpowszechnianie tekstu oraz zdjęć bez mojej pisemnej zgody zabronione.