Jeżeli niebo istnieje… to panuje tam wieczny maj. Tak jak luty jest najczarniejszym miesiącem, gdy kurczowo trzymam się moich marzeń, aby nie odlecieć w otchłań depresji, tak maj zawsze pozwala mi wierzyć we wszystko, co najpiękniejsze. Bo maj jest naturalnym stanem mojej duszy. Wystarczający powód dla mnie, żeby kochać ten czas bez opamiętania, ale spróbuję przekonać i was.
Uśmiech. Częściej pojawia się na twarzy przechodniów. Taki najfajniejszy, bo bez powodu, mimowolnie, niezamierzenie. Wraz z powrotem uśmiechów, wraca też wiara w ludzi. W dobro, bezinteresowną pomoc, w komplementy.
Wieczór na plaży, inauguracja prawdziwej wiosny. W towarzystwie, w samotności, obojętnie. Bliskość Zatoki w połączeniu z majowymi promieniami słońca działa na mnie jak północny wiatr na bohaterkę „Czekolady”. Budzi uśpiony instynkt korzystania z każdej chwili.
Banalne i pospolite, ale… bez! Zapach bzu potrafi szczelnie wypełnić wszystkie zakamarki mieszkania, pootwierać pozamykane szuflady wspomnień i najdziwniejszym trafem zawsze z tymi najlepszymi.
Czas. Jest go więcej. Na wszystko – spacery, myśli, radości, zmiany. Majowa magia sprawia, że północ to zbyt wczesna pora na powroty, a pobudka o wschodzie słońca staje się prawie bezbolesna.
Kiedy już wszystko to, co wspomniałam, uwiedzie wasze zmysły i umysły, przychodzi czas na uczucia. Intensywne, niespodziewane, o zapachu wiatru znad morza. O smaku słońca.
Ta pora to kwintesencja ulotności. Zbyt wiele rzeczy nie daje się ubrać w słowa. Zresztą, pozostawienie ich takimi, jakie są, jest kolejnym niepowtarzalnym urokiem majowej aury. Bo nie da się opowiedzieć deszczu na ustach, bryzy na skórze, rytmu serca. I za to wszystko kocham maj.