Nie wiem, kiedy to zleciało, ale oto minęło pół roku mojego pobytu w Grecji. Przyszła więc pora na spakowanie skromnego dobytku (głównie lokalne wina i tsipouro), pożegnanie się z #XyloShore i obranie kierunku na północ. Z dużym niepokojem śledzę informacje od znajomych o śniegu w Polsce, mam jednak nadzieję, że za tydzień przywita mnie w Gdyni wiosenne słońce!
Podróż łącznie ma potrwać 10 dni. Jedziemy moją Ibizą, którą przemierzyłam cały Peloponez, w trasie planując kolejne punkty i dłuższe przerwy. Ruszamy w sobotę, 4 kwietnia. Zdjęcia i uwagi z podróży: instagram || twitter. Ahoj, przygodo!
_____
DZIEŃ 1. Xylokastro (Grecja) – Kalampaka (Grecja) / 385 km / 6,50e przeprawa promowa, 2,40e autostrada / pierwsze tankowanie
Dzień na wariata. Pobudka wcześnie rano, wspólne śniadanie z wolontariuszami. Ostatnie docinki i heheszki, spacer na pożegnanie Xylokastro i… pakowanie się. Czyli greek style, mamy czas, siga-siga!
Ostatnie pożegnania i ruszamy w drogę. Pierwszy przystanek: słynne greckie Meteory. Pierwsi wyjeżdżają moi przyjaciele – trasą nieco dłuższą, ale podobno wygodniejszą, przez Ateny. My ruszamy dopiero o 14:30 (hej, naprawdę się streszczałam!) i jedziemy przez przeprawę Rio-Antirio, malowniczą Amfilochię i góry.
Już po zapakowaniu się na prom czuję, że lekkie przeziębienie, które dokuczało mi poprzedniego dnia, nie daje za wygraną i obojętnieję na piękne krajobrazy za oknem. Wkrótce okazuje się jednak, że moje samopoczucie to drobnostka – jeszcze przed Amfilochią odkrywamy, że… jedziemy bez klocków hamulcowych w tylnym kole. Dodatkowo, jest sobotnie popołudnie i serwisy samochodowe po drodze są zamknięte na trzy spusty. Miła przejażdżka staje się więc lekcją hamowania silnikiem, a górskie serpentyny naszym placem manewrowym.
Docieramy do Meteor późnym wieczorem. Wpadam na pomysł, że moje przeziębienie na pewno wyleczy 40% w postaci tsipouro. To dodaje mi i nadziei na lepsze jutro, i energii na świętowanie urodzin przyjaciółki. Jutro będzie pięknie!
_____
DZIEŃ 2. Kalampaka (Grecja) – Ohrid (Macedonia) / 280 km
Wcześnie rano budzi mnie ból gardła. Alkoholowe znieczulenie mija bardzo szybko, gdy odkrywam, że świętowanie skończyło się brakiem mojej torebki. Nie ma jej w pokoju, nie ma jej w moich klamotach, nie ma jej w samochodzie. Pal licho karty płatnicze i jakieś resztki gotówki. W torebce były moje dokumenty. Widok z okna nieco łagodzi pierwszy szok.
Siedząc na balkonie z widokiem na góry lokalizuję miejsce, gdzie moja nieszczęsna torebka może być. Ruszamy do knajpy, w której poprzedniego wieczoru popijaliśmy greckie trunki. Knajpa pęka w szwach i choć staram się zachować zimną krew, powoli ucieka ze mnie powietrze. Żegnaj wycieczko!
Stop. W ciągu ostatnich kilku miesięcy Grecy dali się poznać jako ludzie mili, zawsze pomocni i uprzejmi. Nie może przecież być inaczej ostatniego dnia? I nie było. Obsługa knajpy oddaje mi torebkę, „you are very lucky!” – uśmiechają się, „I know” – myślę sobie. Pora na zwiedzanie!
Meteory miałam przyjemność odwiedzić w listopadzie. Wtedy także zaliczyłam kilka przygód, w tym sto kilometrów z flakiem i wymianę koła na małej stacji benzynowej. Wszystko jednak idzie w niepamięć, gdy przed tobą rozpościera się taki widok:
Odwiedzamy klasztory, wcinamy ostatnie souvlaki na obiad i ruszamy dalej. Bo, mimo usterki, postanowiliśmy spróbować dojechać do Macedonii i zrobić dłuższy przystanek w Ochrydzie. Naprawa będzie tańsza, pomyśleliśmy, a i dzień w pięknym miejscu wszystkim dobrze zrobi. W końcu, szczęściara ze mnie, to nie może się nie udać.
Z każdym kilometrem na północ pogoda robi się coraz paskudniejsza. Wspomnienia z niedawnego wypadu na Hydrę, gdzie opaliłam nos i piłam kawę wygrzewając się w 25 stopniach, wpędzają mnie w melancholię. Kiedy mieszkasz na peloponeskim wybrzeżu, zapominasz, że gdzieś indziej może być zimno. I mam na myśli tak zupełnie zimno – nawet w kwietniu.
Na granicy grecko – macedońskiej celnik prosi mnie o otworzenie wszystkich walizek. I pudełek z butami, gdzie mam skitrane wina. Pyta nas o miejsce pracy i odnoszę wrażenie, że łagodnieje, gdy opowiadam o mojej organizacji. Dalej już nie zagląda i cieszę się, że nie będę musiała wypijać tych nadprogramowych litrów na poboczu drogi.
W Ochrydzie szybko znajdujemy przytulny pensjonat z widokiem na marinę. Grzane wino na dobranoc, wsłuchuję się w odległy dźwięk burzy nad jeziorem. Jutro będzie super!
DZIEŃ 3. Ohrid (Macedonia) / pierwsza i, mam nadzieję, ostatnia naprawa auta
Pobudka, śniadanie i zadanie numer jeden – naprawa hamulców. Ochryda zaskakuje nas swoim rozmiarem – dotychczas myślałam, że jest to mały kurort. Okazuje się, że miasto i przedmieścia rozpościerają się po całej dolinie. Zostaje więc tylko wyszukanie serwisu samochodowego, który zrobi wszystko „od ręki”. I za przystępną cenę.
Liczymy się z tym, że miejscowi będą chcieli trochę naciągnąć bogatych turystów. Bogate to ja mam tylko wnętrze, ale staram się nie tworzyć czarnych scenariuszy. Przy śniadaniu przypominamy się kelnerowi – hej, to my, ci od hamulców. Kilka telefonów, pomoc właściciela pensjonatu i za parę godzin moja Ibizka wraca na parking z naprawy. Pora na zwiedzanie!
W 1980 roku Ochryda i Jezioro Ochrydzkie zostały wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Kręcimy się trochę po starym mieście, zachwycamy się wąskimi uliczkami i starymi kościołami. Ale pogoda nie rozpieszcza, co by tu jeszcze porobić? Może, na przykład, pójść na zakupy lub cieplej się ubrać i wypłynąć na jezioro. Why not both?
Ze styranym życiem kapitanem wypływamy z mariny. Na dość pokaźnych rozmiarów łajbie płyniemy tylko we trójkę. Brzegi spowija mgła, deszcz zacina ostro, zimno jak cholera, ale urlop to urlop. Popijamy piwo i rozmawiamy o łowieniu ośmiornic. Znowu wspominam niedawny weekend w słonecznym Galaxidi i wiem już, że najbardziej będę tęsknić do greckiej pogody. Być może bardzo zmiennej i niekoniecznie upalnej zimą, ale mimo wszystko znacznie milszej.
„Kratko, ale sladko!” – woła na pożegnanie kapitan łajby. Sladko będzie, gdy z gorącą herbatą zapakuję się pod kołdrę. Na dziś koniec wycieczek.
Pisałam wczoraj o winie. Z Grecji wiozę też kilka przetworów z fig i pomarańczy, w tym słoik dżemu z pomarańczy mojego własnego wyrobu. Do kulinarnej kolekcji dorzucam dziś serbski ajwar i macedoński pindżur – tradycyjne bałkańskie pasty warzywne z papryki i bakłażanów. Za tydzień lub dwa przekonamy się, która lepsza.
Słońce nad Ochrydą już dawno zaszło. Kicham, smarkam i przeklinam deszcz – tego nikt z nas się nie spodziewał. Że będzie chłodno? Być może. Ale bez deszczu byłoby znacznie milej. Żegnamy się z przyjaciółmi, którzy ruszają w stronę Serbii. Za kilka godzin napiszą, że dokoła Ochrydy „śniegu po kolana”. Ale co tam, прорвёмся!
DZIEŃ 4. Ohrid (Macedonia) – Albania – Czarnogóra – Dubrovnik (Chorwacja) / 440km / drugie tankowanie / opłaty: 2,50e przejazd tunelem w Czarnogórze, 4,50e prom Lepetane – Durici
Dzień pobicia rekordu: 3 granice państwowe i 4 kraje. W tym – (nie)sławna Albania. Ale zanim dotrzemy do granicy macedońsko-albańskiej, nad Ochrydą wstaje piękny słoneczny poranek. Po paru dniach deszczu i ziąbu jest to bardzo miła odmiana, szczególnie, że widok na jezioro również bardzo się zmienił. Po drugiej stronie widoczne teraz są wysokie ośnieżone góry, które poprzedniego dnia zupełnie kryły za mgłą.
Spakowani i gotowi do drogi musimy jeszcze odwiedzić aptekę (po Fervex…) i zatankować. Tankowanie zarządzamy do pełna, przy cenie paliwa ok. 3,30zł grzechem byłoby nie skorzystać.
Rzut okiem na jezioro Ochrydzkie od strony Albanii
Granicę z Albanią przekraczamy w zimowej atmosferze: dokoła śnieg, a pogranicznicy w zimowych czapkach i grubych kurtkach. Po krótkiej odprawie paszportowej celnicy zapraszają nas do garażu – zanim przyjdzie nasza kolej, widzimy, jak przeglądają rzeczy młodego chłopaka w czarnej beemce. Myślami już widzę rozpakowywanie miliona moich klamotów i potem zapakowywanie ich ponownie…
„Just personal?” – pada standardowe pytanie celników. Ale gdy zaglądają do bagażnika, mina trochę im rzednie. W ogóle, obserwowanie kontroli jest dla mnie ciekawym doświadczeniem poznawczym. Panowie nawet nie zwracają na mnie uwagi, choć to moim autem próbujemy przemycić nadprogramowe greckie wina, i rozmawiają wyłącznie z moim towarzyszem podróży. Kto taki, jaka praca, czy dobra? Mężczyźni i ich męskie sprawy. (#ironia).
Chyba moje kwieciste walizki wyglądają jeszcze bardziej niewinnie niż ja (czy to możliwe?), bo ostatecznie otrzymujemy pozwolenie na wjazd do kraju bez zaglądania do środka. Odprawa na granicy łącznie zajęła nam jedynie ok. pół godziny.
Przejazd tranzytem przez Albanię spędzał sen z powiek mojej rodzinie i wielu moim znajomym. Że drogi koszmarne, że nawet nie zauważę, gdy moje auto zostanie bez kół, szyb i temu podobne historie. Tymczasem śmigamy trasą Ohrid – Elbasan – Szkodra i wypatrujemy sławnych albańskich dziur w drogach. Bezskutecznie, droga jest lepsza, niż trasa do Wilna przez Giżycko. Mijamy za to owce, konie, osiołki i setki mercedesów. I niechcący pakujemy się w samo centrum Tirany w godzinach szczytu.
W aucie, na skrzyżowaniach oblepianym przez namolne dzieciaki, żartujemy, że ruch uliczny w Tiranie to przykład wysokiego zaufania społecznego: w chaosie na ogromnych rondach każdy znajduje drogę, łącznie z pieszymi, śmigającymi tu i ówdzie. A to wszystko bez pasów i w ogromnym tłoku.
Albanię przejeżdżamy prawie bez przerw. Piękne górskie krajobrazy na wschodzie zmieniają się na bardziej równinne na północnym zachodzie. Granicę z Czarnogórą przekraczamy za Szkodrą, w malowniczej scenerii kolejnego niezwykłego jeziora – Skadarsko. Zbaczamy nieco z głównej drogi, omijając Podgoricę, i znowu możemy się zachwycać niezwykłymi krajobrazami. Za przejazd płacimy tylko raz: 2,50 euro przed wjazdem do tunelu Sozina. Choć tunel niczym się nie różni od kilometrów podobnych tuneli chociażby w Grecji, jest to jedna z najnowocześniejszych inwestycji w Czarnogórze w ostatnim dziesięcioleciu. Kiedy później przejeżdżamy przez zwykłe tunele, takie bez odblasków i świateł, zaczynam rozumieć, dlaczego jest tak znany.
Wybór trasy wzdłuż wybrzeża Adriatyku okazał się być bardzo trafną decyzją. Jeszcze przed Chorwacją mijamy postrzępione skały i obserwuję przecudny zachód słońca. Przy okazji zaliczamy małą wpadkę na stacji benzynowej: już solidnie zmęczeni, pytamy, czy możemy zapłacić w euro. Sprzedawca z politowaniem kiwa głową. Nieporozumienie wyjaśnia nam jego kolega – przecież w Czarnogórze oficjalną walutą jest euro! W 2002 roku kraj ten dokonał jednostronnej euroizacji.
Ściemnia się, ale zaplanowaliśmy już nocleg w Dubrovniku, więc ciśniemy, ile sił dalej. Pogoda się pogarsza, ale udaje nam się przeprawić małym promem przez przesmyk Lepetane – Durici. Do Chorwacji wjeżdżamy późnym wieczorem i w końcu lądujemy na starówce Dubrovnika w poszukiwaniu noclegu. Udaje nam się znaleźć mieszkanie w jednej z niezwykle wąskich uliczek i jeszcze napić się piwa w pubie. Rozglądam się po starówce i już nie mogę się doczekać światła dziennego, żeby wszystko dokładnie obejrzeć!