Pierwszego dnia po otwarciu przebiegła nim sztafeta ognia olimpijskiego, zmierzająca do Aten. Dziś dziennie pokonuje go ponad dziesięć tysięcy samochodów. Oddany do użytku przed planowanym terminem (!), połączył zachodnią część Peloponezu z kontynentem. Most Rion – Antirion, duma współczesnej Grecji, najdłuższy most wantowy w Europie.
Tag Archives: grecja
Dżem dobry na wszystko. Przepis w 4 krokach
Kiedy już zjedliśmy wszystkie pomarańcze z podwórka, a obrodziło tego roku nad wyraz obficie, zaczęliśmy zakradać się do cytrusowych gajów ciągnących się kilometrami wzdłuź dróg północno-wschodniego Peloponezu. Objadaliśmy się, a potem, trochę dla uspokojenia sumienia, a trochę z lenistwa, kupowaliśmy siatkę 10kg pomarańczy u sprzedawcy z pobocza. Pewnie też zbierane na dziko.
W chmurach. Opowieść o pewnej przygodzie
Dawno dawno temu, jeszcze gdy mieszkałam za górami i lasami w krainie siga siga, wybrałam się na przejażdżkę. Weekendowy wypad na ląd, do wielkiego świata. Spakowałam się w kwadrans i wklepałam do nawigacji nazwę miejsca, które wyszukałam w Google: Καλαμπακα.
Z Xylokastro to tylko 400km, pomyślałam wieczór wcześniej, w weekend da radę obrócić w obie strony. Miejsce zadeptane przez turystów, myślałam już po drodze, ale skoro mam rzut beretem… Tak trafiłam do jednego z najpiękniejszych miejsc na ziemi.
Jeżeli już komuś gdzieś mówiłam coś o zdecydowanie najpiękniejszym miejscu na ziemi, na przykład, gdy przemierzałam Andaluzję w czerwcowym słońcu albo gdy stałam na krawędzi kanionu na północy Armenii, to musicie wiedzieć, że Meteory, bo o nich dzisiaj chcę opowiedzieć, lądują jeszcze jeden punkt wyżej.
Ale najpierw były przygody.
Most Rio-Antirio mierzy ok. 3km i przejazd nim kosztuje 13e. O wiele bardziej się opłaca przeprawić promem, gdzie za auto osobowe zapłacimy 6,5e w jedną stronę.
Do Meteor z Peloponezu prowadzą dwie drogi: można ruszyć na wschód, przez Ateny, jest to trasa dłuższa o jakieś 70km; i można pojechać na zachód, w stronę portowej Patry. Druga opcja jest zdecydowanie ciekawsza – jest tu i słynny most Rio-Antirio, i przeprawa przez zatokę, i (co ostatecznie skłoniło mnie do wybrania tej właśnie drogi) wielokilometrowe tunele w górach (autostrada Igoumenitsa-Saloniki).
Żegnam się więc z moimi współlokatorami, tankuję i ruszam, pierwszą przerwę planując gdzieś w połowie drogi. Toczę się w stronę przeprawy promowej znienawidzoną old highway, gdzie roboty drogowe trwają już od kilku lat, a pasy przejazdu wyznaczają tysiące pomarańczowych słupków i ograniczenia, których nikt nie przestrzega. Drogę tę, zwaną szumnie autostradą, przemierzyłam wiele razy w obie strony, z czasem stała się dla mnie najlepszą szkołą jazdy w stylu greckim. Szybko docieram do przeprawy promowej, łapię statek na drugą stronę i wychodzę na pokład porobić zdjęcia.
Madam? – słyszę za sobą. – Tire kaput. Miss, kaput tire!
Do mego auta podchodzi kierowca ciężarówki i wskazuje na tylne koło. Koło mojej Ibizki. Muszę wspomnieć, że gdziekolwiek się wybrałam samotnie podróżując po Grecji, dziewczyna za kółkiem samochodu z obcą rejestracją wzbudzała spore zainteresowanie. Na stacjach benzynowych wielokrotnie pytano mnie, czy na pewno diesel?, a u mechanika do wymiany koła czy wycieraczek zawsze miałam zaangażowany komplet pracowników. Dziwnym więc nie jest, że oto grecki tirowiec przygląda się akurat mojej Ibizce. I zauważa to, czego ja nie zauważyłam przez sto kilometrów: zupełnie zajechaną oponę.
No cóż, myślę, zaraz będzie jakaś stacja paliw, mam zapasowe, nic się nie stało, na pewno ktoś mi pomoże. Rechot złośliwego losu, który jak mały gremlin zataczał się dokoła mnie i mojego auta, podczas gdy godzinę później sympatyczny, sprowadzony z pobliskiej wsi mechanik oznajmia, że, po pierwsze, koło zapasowe w ogóle nie pasuje, i po drugie, opony nie da się już naprawić, musiał być epicki. Stoimy, uśmiechamy się, ja liczę stan mojego portfela, co idzie szybko, bo do liczenia jest niewiele, i muszę podjąć decyzję. Kupuję używaną oponę wątpliwej jakości i ruszam dalej, czy wracam, uprzednio kupiwszy używaną oponę wątpliwej jakości? Powrót to tylko 100km i bezpiecznie nocuję w swoim łóżku. Jechać dalej to ponad 350km trasą z nawigacji w nieznane i nocleg pod znakiem zapytania.
Prawdę mówiąc, wybór był prosty.
Mechanik przyjeżdża i odjeżdża trzy razy – najpierw próbujemy wpiąć zapasowe koło, później naprawić zepsutą oponę, ostatecznie przywozi inną, trochę już zużytą, ale z nią mogę ruszyć dalej.
Kilka godzin później, gdy zrobi się już zupełnie ciemno, robię przerwę w przydrożnym barze. Gdzieś w środku lasu, w małej miejscowości. Dym papierosowy tak gęsty, że od razu zaczynają łzawić mi oczy. Zakaz palenia w miejscach publicznych, w tym także kawiarniach, restauracjach, knajpach, wszedł w Grecji w życie w 2009 roku. Według danych ministerstwa zdrowia, prawie połowa Greków nie wyobraża sobie życia bez dymka. Szacuje się, że na swój nałóg wydają 4,5 mld euro, czyli niemal tyle samo, co na rachunki za elektryczność.
Zaakceptowanie zakazu i prawa niepalących do oddychania czystym powietrzem, czyli proces, który w Polsce przeszedł niemal bezboleśnie, w Grecji utknął już na samym początku. Opór społeczny był tak duży, że żaden lokal nawet nie zamierzał upominać dmuchających dymem z papierosa do talerzy na sąsiednich stolikach. Cenną lekcję dostałam od znajomej greckiej nauczycielki, z którą wybrałam się raz na kawę. W lokalu pełnym nastolatków bez oporów odpalała papierosa za papierosem, strząsając popiół do podanej przez kelnera filiżanki. Formalny zakaz jest wszędzie, dlatego nie podają popielniczek – tłumaczyła. – Na pewno nie chodzilibyśmy do miejsc, gdzie rzeczywiście nie można palić!
Dym w barze skutecznie mnie zniechęca do jedzenia w środku, więc kawę i odgrzewaną tiropitę zabieram do samochodu. Sprawdzam na mapie, ile zostało do celu. Z powodu przymusowej przerwy na naprawę i wymianę opony jestem do tyłu prawie trzy godziny, a czeka mnie zjazd z autostrady i kilkadziesiąt kilometrów górskimi serpentynami aż do doliny z Meteorami. Nie jest to, na szczęście, mój pierwszy raz w takim terenie, choć pierwszy raz po zmroku. Chcę już być na miejscu.
Wieś Kastraki położona jest u stóp najpiękniejszych skał, stąd jest rzut beretem do kilku ze słynnych monastyrów.
W ciemności mijam rozległe doliny, piękne małe kościółki na zboczach gór, zobaczę je dopiero za dwa dni, gdy tą samą drogą będę wracać do domu. Z obojętnością przejeżdżam też koło Kastraki, wsi położonej najbliżej skalistych monolitów, światło z ulic i domów nie dociera dalej niż kilkaset metrów i góry w nocy są zupełnie niewidoczne. Mieszkając w Xylokastro przyzwyczaiłam się do ciemności. W całej kontynentalnej Grecji ponadstutysięcznych miast jest tylko dziewięć. Podróżując po tym kraju w nocy zaczynasz doceniać każdą działającą latarnię, bo przy braku poświaty dużych miast ciemność jest nieprzenikniona, niemal gęsta i lepka.
Dojeżdżam do Kalampaki (po grecku: Kalabaka, zestawienie liter mp wymawiane jest dźwięcznym b), odnajduję mój pensjonat i padam spać. Ze zmęczenia nie słyszę nawet buczącej przez całą noc klimatyzacji, która w zimniejsze miesiące w tanich hotelach służy do ogrzewania pomieszczeń.
Rano budzik dzwoni przez kilka minut. Z dużym trudem udaje mi się wyłączyć kilka drzemek, z jeszcze większym wygrzebuję się z pościeli. Otwieram balkon, żeby wpuścić trochę świeżego powietrza. I wstaję jak wryta! Z okna, z balkonu, widzę skaliste ściany, po których spływa miękkie światło wschodzącego słońca. Szybko zaglądam do internetu, bo byłam przekonana, że Kalampaka jest położona kilka kilometrów od Meteor.
Miss, weź taksówkę i zobaczysz wszystkie klasztory w godzinę – dostaję od właścicielki pensjonatu małą mapkę okolicy. Czasy, gdy (jeżeli wierzyć legendzie) do monastyrów można było się dostać jedynie wspinając się trzeszczącą plecioną drabiną lub dając się wciągnąć przez mnichów w dużym koszu, dawno minęły. Wprawdzie w przewodniku czytam, że system ten funkcjonował jeszcze do połowy XX wieku, trudno mi uwierzyć, że w miejscu, gdzie dzisiaj jest asfaltowa droga, nie było wtedy chociażby najzwyklejszej ścieżki.
Krajobraz jest nie z tej ziemi. Do Meteor ciągną tłumy pielgrzymów i turystów, jedni w poszukiwaniu wyciszenia i oświecenia w wiekowych klasztorach, inni pragnąc poznać bogatą kulturę sakralną. Ta rozwijała się tu przez wieki. Początki podniebnych monastyrów historycy datują na połowę XIV wieku, kiedy św. Atanazy wzniósł się na skrzydłach orła na najwyższą ze skał i postanowił zbudować na niej niedostępny dla zwykłych śmiertelników Μεγάλο Μετέωρο – Wielki Meteor, Klasztor Przemienienia Pańskiego. Oprócz niego dzisiaj obejrzeć można pięć innych, normalnie funkcjonujących klasztorów. Do każdego z nich prowadzi wygodna droga, czasami tylko trzeba wspomóc się schodami.
Meteory są miejscem, które jednocześnie zachwyca i trochę rozczarowuje. Poszukujący oświecenia mogą być zawiedzeni przede wszystkim brakiem warunków do uniesień duchowych. W sezonie, a ten zaczyna się w Grecji dość wcześnie, klasztory huczą głosami turystów i klaksonami autokarów. Dlatego, żeby w spokoju przyjrzeć się malunkom ściętych przez tureckich najeźdźców głów świętych, posłuchać tubalnego śpiewu zakonników, zapalić świeczkę na wejściu bez przepychania, trzeba tu przyjechać zimą.
W drugiej połowie listopada pogoda jeszcze dopisuje, choć w nocy temperatura spadła do zera i musiałam zakładać na siebie wszystko, co miałam ze sobą, a miałam niewiele – w tym czasie wybrzeże Xylokastro grzało się w słońcu, a ostatni turyści pluskali się w morzu. Jak Grecja długa i szeroka, na zmiany pogody trzeba być przygotowanym. Jeżeli w marcu półwysep Mani rozkwita wszystkimi kolorami tęczy, to kilkadziesiąt kilometrów w głąb Peloponezu będzie leżał jeszcze śnieg, a zbocza Tajgetu będą pokryte solidną puchową kołdrą. Wczesna wiosna to słoneczna plaża na południu i narty w centralnej Grecji.
Wchodząc na teren klasztoru pamiętaj, żeby wyglądać skromnie. Nie ważne, jak bardzo byś chciała zostać w podniebnej twierdzy, zapomnij o dekolcie, krótkich spodenkach, a nawet zwykłych jeansach – na wejściu dostaniesz powłóczystą spódnicę, która skutecznie odpędzi wszelkie kosmate myśli na twój temat.
Czymże byłaby Grecja bez kotów!
Asfaltowa droga prowadzi prawie na sam szczyt skały. Pod tym względem Grecy są niesamowici – wybudują drogę na każdą górę, jeżeli z jakichś powodów będą musieli na niej bywać częściej. Na sugestie, że po górach można wędrować, większość patrzy z niedowierzaniem, a na pomysł zdobycia, na przykład, któregoś ze szczytów Tajgetu, prawie każdy Grek popuka się w czoło. W greckich górach próżno szukać wytyczonych szlaków – pojedyncze znajdziemy może w okolicach Olimpu, ale są one tworzone już z myślą o zwariowanych turystach przez lokalne przedsiębiorstwa, działające w branży turystycznej.
Podobnie w Meteorach. Urokowi okolicy bardzo trudno się oprzeć, chcesz spakować kanapki, wziąć kijek i wyruszyć śladem pradawnych pustelników. Ale w sposób cywilizowany nie masz za bardzo jak. Drogi, prowadzące do monastyrów nie mają nawet normalnego pobocza dla tych, co w swoim nieogarniętym rozsądnym umysłem szaleństwie chcą dotrzeć na górę o własnych siłach.
Οχι, not Germania! – powtarzam już bez emocji. Początkowo próbowałam tłumaczyć, że Polska, Poland, Πολωνία, ale za dwudziestym siódmym razem przestaję. To dopytywanie się, czy przypadkiem nie jesteś z Niemiec, stało się trochę męczące, tak, jakby Niemcy były jedynym krajem w Europie. Siedzę w barze souvlaki i czekam na pitę z mięsem. Duży Grek w poplamionym tłuszczem fartuchu łypie na mnie spode łba. Gut, Merkel kaput – rzuca w moją stronę i pokazuje charakterystyczny gest poderżnięcia gardła. Są miejsca, gdzie niechęć do Niemiec jako kraju najbardziej winnego sytuacji gospodarczej w Grecji, jest bardzo zauważalna. Szczerze współczuję moim współlokatorom-Niemcom, którzy pracując w przedszkolu nasłuchali się od dzieciaków różnych bzdur o swoim narodzie. Jednocześnie nikt ich osobiście nie utożsamia z diaboliczną Merkel, tak jakby ci „oswojeni” Niemcy w ogóle nie byli Niemcami. Ale wystarczy wyjść na piątkowy targ albo usiąść posłuchać staruszków przy porannej kawie, żeby znowu usłyszeć już ja wiem, kto doprowadził Grecję do bankructwa!
Grek w brudnym fartuchu podaje mi najlepsze souvlaki, jakie jadłam. A może po prostu jestem strasznie głodna, po godzinach wtłaczania do płuc świeżego powietrza na szczycie skał. Wyciąga też z kieszeni jabłko i kładzie mi na stole. For free – słyszę. Grecy. Kto ich zrozumie?
Zachodzące słońce obserwuję z urwiska z widokiem na jeden z żeńskich klasztorów. Po prawej mam dolinę z rozsypanymi klockami domków Kalampaki i srebrzącą się rzeką w oddali. Na horyzoncie odległe góry. Błoga cisza, lekki wiatr i odczuwalnie spadająca temperatura powietrza. Stoję i chłonę obraz zupełnie magiczny. Na myśl przychodzi mi jeden z obrazów Beksińskiego i ten świat staje się jeszcze bardziej odrealniony. Takim go chcę zapamiętać.
Następnego dnia opieram się pokusie, żeby zostać tu dzień dłużej i ruszam w drogę powrotną. Moją Ibizkę pokrywa solidna warstwa kurzu, obiecuję jej, że jak teraz nie będzie kaprysić, to zafunduję jej prysznic po powrocie. Mała spisuje się tym razem na medal i choć po drodze przystajemy jeszcze kilka razy obejrzeć widoczki, do Xylokastro docieram bez przygód i w zaplanowanym czasie.
Hej, to już koniec tej opowieści, jeżeli dotrwaliście aż do tego miejsca – gratuluję i dziękuję! Jestem ciekawa, jak wy zapamiętaliście Meteory. Zwiedzaliście, byliście przejazdem, a może robiliście w tym miejscu coś zupełnie niecodziennego? Piszcie, bo jestem pewna, że jeszcze tam wrócę i chętnie skorzystam z waszych sugestii i rad.
Grecja, a dokładniej Peloponez, był moim domem przez pół roku. Co mnie urzekło i co udało mi się zobaczyć, przeczytacie na Peloponez Jak Malowany, tworzony z myślą o wszystkich, kto planuje wyjazd do tego kraju. Zachęcam do dzielenia się swoimi wrażeniami i doświadczeniami!
Xylokastro – Gdynia, dziennik pokładowy. Dni 1-4
Nie wiem, kiedy to zleciało, ale oto minęło pół roku mojego pobytu w Grecji. Przyszła więc pora na spakowanie skromnego dobytku (głównie lokalne wina i tsipouro), pożegnanie się z #XyloShore i obranie kierunku na północ. Z dużym niepokojem śledzę informacje od znajomych o śniegu w Polsce, mam jednak nadzieję, że za tydzień przywita mnie w Gdyni wiosenne słońce!
Podróż łącznie ma potrwać 10 dni. Jedziemy moją Ibizą, którą przemierzyłam cały Peloponez, w trasie planując kolejne punkty i dłuższe przerwy. Ruszamy w sobotę, 4 kwietnia. Zdjęcia i uwagi z podróży: instagram || twitter. Ahoj, przygodo!
_____
DZIEŃ 1. Xylokastro (Grecja) – Kalampaka (Grecja) / 385 km / 6,50e przeprawa promowa, 2,40e autostrada / pierwsze tankowanie
Dzień na wariata. Pobudka wcześnie rano, wspólne śniadanie z wolontariuszami. Ostatnie docinki i heheszki, spacer na pożegnanie Xylokastro i… pakowanie się. Czyli greek style, mamy czas, siga-siga!
Ostatnie pożegnania i ruszamy w drogę. Pierwszy przystanek: słynne greckie Meteory. Pierwsi wyjeżdżają moi przyjaciele – trasą nieco dłuższą, ale podobno wygodniejszą, przez Ateny. My ruszamy dopiero o 14:30 (hej, naprawdę się streszczałam!) i jedziemy przez przeprawę Rio-Antirio, malowniczą Amfilochię i góry.
Już po zapakowaniu się na prom czuję, że lekkie przeziębienie, które dokuczało mi poprzedniego dnia, nie daje za wygraną i obojętnieję na piękne krajobrazy za oknem. Wkrótce okazuje się jednak, że moje samopoczucie to drobnostka – jeszcze przed Amfilochią odkrywamy, że… jedziemy bez klocków hamulcowych w tylnym kole. Dodatkowo, jest sobotnie popołudnie i serwisy samochodowe po drodze są zamknięte na trzy spusty. Miła przejażdżka staje się więc lekcją hamowania silnikiem, a górskie serpentyny naszym placem manewrowym.
Docieramy do Meteor późnym wieczorem. Wpadam na pomysł, że moje przeziębienie na pewno wyleczy 40% w postaci tsipouro. To dodaje mi i nadziei na lepsze jutro, i energii na świętowanie urodzin przyjaciółki. Jutro będzie pięknie!
_____
DZIEŃ 2. Kalampaka (Grecja) – Ohrid (Macedonia) / 280 km
Wcześnie rano budzi mnie ból gardła. Alkoholowe znieczulenie mija bardzo szybko, gdy odkrywam, że świętowanie skończyło się brakiem mojej torebki. Nie ma jej w pokoju, nie ma jej w moich klamotach, nie ma jej w samochodzie. Pal licho karty płatnicze i jakieś resztki gotówki. W torebce były moje dokumenty. Widok z okna nieco łagodzi pierwszy szok.
Siedząc na balkonie z widokiem na góry lokalizuję miejsce, gdzie moja nieszczęsna torebka może być. Ruszamy do knajpy, w której poprzedniego wieczoru popijaliśmy greckie trunki. Knajpa pęka w szwach i choć staram się zachować zimną krew, powoli ucieka ze mnie powietrze. Żegnaj wycieczko!
Stop. W ciągu ostatnich kilku miesięcy Grecy dali się poznać jako ludzie mili, zawsze pomocni i uprzejmi. Nie może przecież być inaczej ostatniego dnia? I nie było. Obsługa knajpy oddaje mi torebkę, „you are very lucky!” – uśmiechają się, „I know” – myślę sobie. Pora na zwiedzanie!
Meteory miałam przyjemność odwiedzić w listopadzie. Wtedy także zaliczyłam kilka przygód, w tym sto kilometrów z flakiem i wymianę koła na małej stacji benzynowej. Wszystko jednak idzie w niepamięć, gdy przed tobą rozpościera się taki widok:
Odwiedzamy klasztory, wcinamy ostatnie souvlaki na obiad i ruszamy dalej. Bo, mimo usterki, postanowiliśmy spróbować dojechać do Macedonii i zrobić dłuższy przystanek w Ochrydzie. Naprawa będzie tańsza, pomyśleliśmy, a i dzień w pięknym miejscu wszystkim dobrze zrobi. W końcu, szczęściara ze mnie, to nie może się nie udać.
Z każdym kilometrem na północ pogoda robi się coraz paskudniejsza. Wspomnienia z niedawnego wypadu na Hydrę, gdzie opaliłam nos i piłam kawę wygrzewając się w 25 stopniach, wpędzają mnie w melancholię. Kiedy mieszkasz na peloponeskim wybrzeżu, zapominasz, że gdzieś indziej może być zimno. I mam na myśli tak zupełnie zimno – nawet w kwietniu.
Na granicy grecko – macedońskiej celnik prosi mnie o otworzenie wszystkich walizek. I pudełek z butami, gdzie mam skitrane wina. Pyta nas o miejsce pracy i odnoszę wrażenie, że łagodnieje, gdy opowiadam o mojej organizacji. Dalej już nie zagląda i cieszę się, że nie będę musiała wypijać tych nadprogramowych litrów na poboczu drogi.
W Ochrydzie szybko znajdujemy przytulny pensjonat z widokiem na marinę. Grzane wino na dobranoc, wsłuchuję się w odległy dźwięk burzy nad jeziorem. Jutro będzie super!
DZIEŃ 3. Ohrid (Macedonia) / pierwsza i, mam nadzieję, ostatnia naprawa auta
Pobudka, śniadanie i zadanie numer jeden – naprawa hamulców. Ochryda zaskakuje nas swoim rozmiarem – dotychczas myślałam, że jest to mały kurort. Okazuje się, że miasto i przedmieścia rozpościerają się po całej dolinie. Zostaje więc tylko wyszukanie serwisu samochodowego, który zrobi wszystko „od ręki”. I za przystępną cenę.
Liczymy się z tym, że miejscowi będą chcieli trochę naciągnąć bogatych turystów. Bogate to ja mam tylko wnętrze, ale staram się nie tworzyć czarnych scenariuszy. Przy śniadaniu przypominamy się kelnerowi – hej, to my, ci od hamulców. Kilka telefonów, pomoc właściciela pensjonatu i za parę godzin moja Ibizka wraca na parking z naprawy. Pora na zwiedzanie!
W 1980 roku Ochryda i Jezioro Ochrydzkie zostały wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Kręcimy się trochę po starym mieście, zachwycamy się wąskimi uliczkami i starymi kościołami. Ale pogoda nie rozpieszcza, co by tu jeszcze porobić? Może, na przykład, pójść na zakupy lub cieplej się ubrać i wypłynąć na jezioro. Why not both?
Ze styranym życiem kapitanem wypływamy z mariny. Na dość pokaźnych rozmiarów łajbie płyniemy tylko we trójkę. Brzegi spowija mgła, deszcz zacina ostro, zimno jak cholera, ale urlop to urlop. Popijamy piwo i rozmawiamy o łowieniu ośmiornic. Znowu wspominam niedawny weekend w słonecznym Galaxidi i wiem już, że najbardziej będę tęsknić do greckiej pogody. Być może bardzo zmiennej i niekoniecznie upalnej zimą, ale mimo wszystko znacznie milszej.
„Kratko, ale sladko!” – woła na pożegnanie kapitan łajby. Sladko będzie, gdy z gorącą herbatą zapakuję się pod kołdrę. Na dziś koniec wycieczek.
Pisałam wczoraj o winie. Z Grecji wiozę też kilka przetworów z fig i pomarańczy, w tym słoik dżemu z pomarańczy mojego własnego wyrobu. Do kulinarnej kolekcji dorzucam dziś serbski ajwar i macedoński pindżur – tradycyjne bałkańskie pasty warzywne z papryki i bakłażanów. Za tydzień lub dwa przekonamy się, która lepsza.
Słońce nad Ochrydą już dawno zaszło. Kicham, smarkam i przeklinam deszcz – tego nikt z nas się nie spodziewał. Że będzie chłodno? Być może. Ale bez deszczu byłoby znacznie milej. Żegnamy się z przyjaciółmi, którzy ruszają w stronę Serbii. Za kilka godzin napiszą, że dokoła Ochrydy „śniegu po kolana”. Ale co tam, прорвёмся!
DZIEŃ 4. Ohrid (Macedonia) – Albania – Czarnogóra – Dubrovnik (Chorwacja) / 440km / drugie tankowanie / opłaty: 2,50e przejazd tunelem w Czarnogórze, 4,50e prom Lepetane – Durici
Dzień pobicia rekordu: 3 granice państwowe i 4 kraje. W tym – (nie)sławna Albania. Ale zanim dotrzemy do granicy macedońsko-albańskiej, nad Ochrydą wstaje piękny słoneczny poranek. Po paru dniach deszczu i ziąbu jest to bardzo miła odmiana, szczególnie, że widok na jezioro również bardzo się zmienił. Po drugiej stronie widoczne teraz są wysokie ośnieżone góry, które poprzedniego dnia zupełnie kryły za mgłą.
Spakowani i gotowi do drogi musimy jeszcze odwiedzić aptekę (po Fervex…) i zatankować. Tankowanie zarządzamy do pełna, przy cenie paliwa ok. 3,30zł grzechem byłoby nie skorzystać.
Rzut okiem na jezioro Ochrydzkie od strony Albanii
Granicę z Albanią przekraczamy w zimowej atmosferze: dokoła śnieg, a pogranicznicy w zimowych czapkach i grubych kurtkach. Po krótkiej odprawie paszportowej celnicy zapraszają nas do garażu – zanim przyjdzie nasza kolej, widzimy, jak przeglądają rzeczy młodego chłopaka w czarnej beemce. Myślami już widzę rozpakowywanie miliona moich klamotów i potem zapakowywanie ich ponownie…
„Just personal?” – pada standardowe pytanie celników. Ale gdy zaglądają do bagażnika, mina trochę im rzednie. W ogóle, obserwowanie kontroli jest dla mnie ciekawym doświadczeniem poznawczym. Panowie nawet nie zwracają na mnie uwagi, choć to moim autem próbujemy przemycić nadprogramowe greckie wina, i rozmawiają wyłącznie z moim towarzyszem podróży. Kto taki, jaka praca, czy dobra? Mężczyźni i ich męskie sprawy. (#ironia).
Chyba moje kwieciste walizki wyglądają jeszcze bardziej niewinnie niż ja (czy to możliwe?), bo ostatecznie otrzymujemy pozwolenie na wjazd do kraju bez zaglądania do środka. Odprawa na granicy łącznie zajęła nam jedynie ok. pół godziny.
Przejazd tranzytem przez Albanię spędzał sen z powiek mojej rodzinie i wielu moim znajomym. Że drogi koszmarne, że nawet nie zauważę, gdy moje auto zostanie bez kół, szyb i temu podobne historie. Tymczasem śmigamy trasą Ohrid – Elbasan – Szkodra i wypatrujemy sławnych albańskich dziur w drogach. Bezskutecznie, droga jest lepsza, niż trasa do Wilna przez Giżycko. Mijamy za to owce, konie, osiołki i setki mercedesów. I niechcący pakujemy się w samo centrum Tirany w godzinach szczytu.
W aucie, na skrzyżowaniach oblepianym przez namolne dzieciaki, żartujemy, że ruch uliczny w Tiranie to przykład wysokiego zaufania społecznego: w chaosie na ogromnych rondach każdy znajduje drogę, łącznie z pieszymi, śmigającymi tu i ówdzie. A to wszystko bez pasów i w ogromnym tłoku.
Albanię przejeżdżamy prawie bez przerw. Piękne górskie krajobrazy na wschodzie zmieniają się na bardziej równinne na północnym zachodzie. Granicę z Czarnogórą przekraczamy za Szkodrą, w malowniczej scenerii kolejnego niezwykłego jeziora – Skadarsko. Zbaczamy nieco z głównej drogi, omijając Podgoricę, i znowu możemy się zachwycać niezwykłymi krajobrazami. Za przejazd płacimy tylko raz: 2,50 euro przed wjazdem do tunelu Sozina. Choć tunel niczym się nie różni od kilometrów podobnych tuneli chociażby w Grecji, jest to jedna z najnowocześniejszych inwestycji w Czarnogórze w ostatnim dziesięcioleciu. Kiedy później przejeżdżamy przez zwykłe tunele, takie bez odblasków i świateł, zaczynam rozumieć, dlaczego jest tak znany.
Wybór trasy wzdłuż wybrzeża Adriatyku okazał się być bardzo trafną decyzją. Jeszcze przed Chorwacją mijamy postrzępione skały i obserwuję przecudny zachód słońca. Przy okazji zaliczamy małą wpadkę na stacji benzynowej: już solidnie zmęczeni, pytamy, czy możemy zapłacić w euro. Sprzedawca z politowaniem kiwa głową. Nieporozumienie wyjaśnia nam jego kolega – przecież w Czarnogórze oficjalną walutą jest euro! W 2002 roku kraj ten dokonał jednostronnej euroizacji.
Ściemnia się, ale zaplanowaliśmy już nocleg w Dubrovniku, więc ciśniemy, ile sił dalej. Pogoda się pogarsza, ale udaje nam się przeprawić małym promem przez przesmyk Lepetane – Durici. Do Chorwacji wjeżdżamy późnym wieczorem i w końcu lądujemy na starówce Dubrovnika w poszukiwaniu noclegu. Udaje nam się znaleźć mieszkanie w jednej z niezwykle wąskich uliczek i jeszcze napić się piwa w pubie. Rozglądam się po starówce i już nie mogę się doczekać światła dziennego, żeby wszystko dokładnie obejrzeć!
Dwa dni z żółwiami
No, nie wyczaisz. Ale jak one wyczają, to i ty wyczaisz. Czaisz?*
Poznałam ludzi, którzy czają. Czają, kiedy małe żółwie, takie miniaturki, z godną podziwu zaciekłością zaczynają rozkopywać złoty piasek i sprintem zapieprzają do wody. Czają, kiedy lokalsi nie pozwalają budować dużych ośrodków turystycznych w bezpośrednim sąsiedztwie lęgowisk. Nie czają jednak, gdy nad ranem dostają telefon o ciężko rannych, pokaleczonych żółwiach. W milczeniu pakują sprzęt do małego busa i ruszają w drogę.
Nad horyzontem szaleje rubinowy zachód słońca. Barwi niebo, chmury, przegląda się w wodzie, powoli pochłania kontury wysp sarońskich. Wiatr przynosi stukot obijających się burtą o boje jachtów. Ich rozmiary i liczba sporo mówią o grubości portfeli tutejszych mieszkańców. Bo trzeba wiedzieć, że Glyfada to mały przyateński raj, zamieszkały głównie przez krezusów.
Ateński raj
Plaże wcale nie są ładne: szarobure, gruboziarniste, zaśmiecone. Ale otaczają je wspomniane jachty, domy z wysokimi murami, a w centrum Glyfady ciągnie się szereg sklepów – z sieciówkami i z bardziej ekskluzywnymi markami. Od Aten jest wystarczająco daleko, żeby nie zawracać sobie głowy protestami uchodźców pod parlamentem czy zdarzającymi się od czasu do czasu zamieszkami. Wzdłuż nabrzeża w weekendy przetaczają się tabuny spacerowiczów. Raj.
Dojeżdżam tramwajem, chwilę kluczę, aż w końcu trafiam do celu. Przy drodze widzę luźny kawałek betonu, więc zgodnie ze wskazówkami, wspinam się na wysoki krawężnik i w gąszczu krzewów znajduję zamaskowaną bramę w płocie. Tędy chodzą tylko pracownicy i wolontariusze centrum Archelon. Spędzę tu dwa dni, żeby przyjrzeć się z bliska, jak wygląda jeden z najstarszych ośrodków ratowania żółwi morskich w Grecji.
W ubiegłym roku centrum obchodziło swoje dwudziestolecie. Inicjatywę organizacji Archelon wspiera administracja Glyfady i Ministerstwo Środowiska. Jednak podstawową siłą roboczą stanowią wolontariusze, zarówno lokalni, jak i zagraniczni – rocznie na zasadach wolontariatu pracuje tu około 50 osób. Jest to dość nietypowe zjawisko jak na Grecję, ponieważ praca społeczna w tym kraju jest zupełnie niepopularna, a ochroną środowiska przecięty Grek nie zaprząta sobie głowy.
Niemniej jednak, wielu Greków zostaje wolontariuszami Archelonu. Wspierają działania informacyjne, zabezpieczają dwa istniejące w kraju lęgowiska na Peloponezie i Zakynthos, pomagają w najtrudniejszych pracach, związanych z utrzymaniem centrum. Może to urok patrona organizacji, tajemniczego prahistorycznego gada, prapradziadka współczesnych żółwi?
Dionisos, dla przyjaciół Dino, jest ateńczykiem i chlubnym przykładem młodego Greka, angażującego się społecznie. W Archelonie stara się być w każdy weekend
Witajcie w Archelonie
Tuż za ogrodzeniem centrum czeka mnie pierwsze zaskoczenie: wolontariusze mieszkają w wagonach, przekazanych organizacji przez Ο.Σ.Ε., greckiego przewoźnika kolejowego. Wagony zostały odpowiednio dostosowane, powstały w nich nieduże pokoje, toalety, prysznic, kuchnia. Mimo wszystko, ktoś, kto liczy na zakwaterowanie o standardzie Glyfady, będzie mocno rozczarowany. Wilgoć i zimno (w miesiącach zimowych) wdziera się do każdego kąta i potrafi mocno uprzykrzyć mieszkańcom centrum. W deszczowe dni pracownikom bardzo się przydają kalosze – tylko część ośrodka posiada drewnianą podłogę, reszta terenu to niezbyt dobrze ubita ziemia.
Wolontariuszom do snu gra woda. W burzliwą pogodę morskie fale z łatwością pokonują wąską plażę i docierają do ogrodzenia ośrodka. Ta sama woda przez specjalnie zaprojektowany system węży i rurek trafia do pojemników, w których mieszkają pacjenci. Część z nich znajduje się w „szklarni” – zimą udaje się tu utrzymać odpowiednią temperaturę.
Wolontariusze mieszkają w specjalnie do tego przystosowanych wagonach. Są tu sypialnie, łazienka, kuchnia
7:30 rano
W Archelonie dzień zaczyna się wczesnym rankiem. Plan dnia jest bezwzględny, obchód wszystkich żółwi należy zakończyć przed ósmą. Próbuję wstać wcześniej, co mi średnio idzie, więc dopiero odgłosy ciężkich butów Victora stawiają mnie na nogi. Victor jest wolontariuszem ze Szwecji i mieszka w ośrodku od kilku miesięcy. Niedawno wytatuował sobie prahistorycznego archelona na plecach. W centrum nie ma miejsca dla przypadkowych osób, tacy szybko rezygnują.
Victor mierzy temperaturę wody. Wyniki porannej obserwacji notowane są w specjalnym formularzu
Bierzemy z Victorem listę pacjentów i ruszamy do pracy. Najpierw sprawdzamy temperaturę wody w pojemniku. Większość żółwi nieruchomo drzemie na dnie lub unosi się tuż pod powierzchnią wody. Zupełnie nieruchomych śpiochów trzeba obudzić, poprosić o wynurzenie się, przy okazji Victor sprawdza, czy dany żółw przetrawił wszystko, co zjadł poprzedniego dnia. Sprawdzamy też rany pod opatrunkami i wszystko skrzętnie notujemy.
W skutek odniesionych ran, niektóre żółwie mają problemy z zanurzeniem się lub równomiernym pływaniem. Biedak nieporadnie wymachuje płetwami, przewraca się na boki, nie jest w stanie przepłynąć nawet niedużej odległości. Taki pacjent dostaje skierowanie na rehabilitacyjną gimnastykę: na skorupie zostaje przymocowany specjalny ciężarek, który pomaga utrzymać równowagę. Jeżeli żółw wraca do zdrowia, po jakimś czasie ciężarki można zdjąć.
9:00 rano
Poranny obchód, zawsze o tej samej porze, jest bardzo ważny. Na podstawie notatek z obserwacji, żółwi bada weterynarz, przepisuje leki lub kroplówki. Później, gdy do pracy przyjdą inni wolontariusze, nie będzie czasu na spokojną obserwację. Zajmą się czyszczeniem pojemników, myciem żółwi, karmieniem i tak minie czas do południa.
Borys ustala grafik na najbliższe kilka dni. Dzięki jasnemu podziałowi obowiązków nie ma zamieszania i każdy wie, czym ma się zająć
Specjalny ciężarek pomaga utrzymać równowagę przy pływaniu i zanurzaniu się
Przy każdym pojemniku wisi informacja o jego mieszkańcu: imię, gatunek, data trafienia do ośrodka, wielkość oraz waga, rodzaj rany. Większość żółwi w Archelonie to przedstawiciele gatunku karreta (careta careta), w naturalnym środowisku osiągają wagę ok. 100 kg. Najcięższy pacjent ośrodka, Cronos, ważył 88 kg!
W tej pracy mięśnie naprawdę się przydają. Dziś Borys mocuje się z kilkudziesięcioma kilogramami najcięższych żółwi. Rozmiar nie zawsze idzie w parze z wagą i mniejszy okaz może ważyć kilkanaście kilogramów więcej, niż większy.
Niektóre żółwie ważą kilkadziesiąt kilogramów. Niemal codziennie należy je wyjąć z pojemników, umyć, wyczyścić
Wolontariusze zajmują się w ośrodku wszystkim: od porannych obchodów, poprzez karmienie, aplikowanie leków, dbanie o higienę pacjentów po sprzątanie całego centrum i prowadzenie spotkań edukacyjnych
11:00 przed południem
O tej porze praca w centrum wrze. Wszystko działa jak w zegarku, każdy wie, czym ma się zająć. Pora na karmienie. Sprawa jest prosta, gdy trzeba tylko podać mieszankę owoców morza. Gorzej, gdy żółw sam nie je – wtedy z ryb i krewetek robi się papkę i podaje się ją strzykawką. Zajęcie bardzo upierdliwe, nikt nie lubi, jak mu się jedzenie wpycha na siłę. Żółwie plują, grymaszą, ale ostatecznie i tak muszą się poddać.
To, ile zje pacjent, zapisuje się w odpowiedniej rubryczce. Dzięki temu można monitorować jego apetyt i wnioskować o poprawie zdrowia
Pora karmienia przyciąga w weekendy najwięcej oglądających. Przez okno „szklarni” zaglądają roześmiane twarze dzieci. Chcą koniecznie wiedzieć, dlaczego największy żółw trafił do ośrodka. A ten najmniejszy? A tamtego co boli? Odpowiedzi na wszystkie te pytania zna Pavlos, wieloletni wolontariusz, a obecnie szef Centrum Ratowania Żółwi.
Bezmyślność zabija
Ten biedak trafił do centrum tuż przed moim przyjazdem. „Został zmaltretowany przez ludzi” – mówi Pavlos. Żółwie często zostają ranne przez turbiny łodzi, ale takie rany łatwo odróżnić od tych zadanych przez ludzi. Nowoprzybyły nie miał szczęścia – ktoś zmasakrował mu czaszkę, uszkadzając znaczną część mózgu i oczy. Nie słyszy, nie widzi, nie je i bardzo cierpi.
Nie daje mi spokoju pytanie „dlaczego?”. Dlaczego kaleczy się nieagresywne i dość miło wyglądające gady? „Część rybaków uważa żółwie za szkodniki” – tłumaczy Claudia. – „Kiedy żółwie natrafiają na zastawione rybackie sieci, traktują je jak szwedzki stół”. Ale nic ponadto nie może powiedzieć, bo sama sobie zadaje to pytanie odkąd przybyła do Grecji.
Nie wszystkie żółwie ludzie wysyłają na drugą stronę tęczy tępym uderzeniem w czaszkę. Mnóstwo objętych międzynarodową ochroną gadów ginie przez ludzką bezmyślność. Pavlos w swoim biurze przechowuje kilkanaście słoi z linkami, haczykami i innymi plastikowymi odpadami, które zostały wyjęte z ciał żółwi. „To lepiej działa na wyobraźnię, niż zwyczajna opowieść” – komentuje Pavlos.
W kolekcji Pavlosa znajdują się linki, rozmaitej wielkości haczyki, metalowe gwoździe, plastikowe śmieci wyciągnięte z ciał żółwi
Grecja u swych brzegów może się pochwalić niezwykłej przejrzystości wodą, ale otaczające je plaże i lasy są zaśmiecane bez większej refleksji. Wiele rozwiązań, które czynią nasze życie prostszym i bardziej zdrowszym, w Grecji jest traktowane jako kolejny zakaz lub nakaz do obejścia. Mimo zakazu palenia w miejscach publicznych trudno jest znaleźć kawiarnię bez dymu. Mimo ogromnej ilości śmieci, supermarkety zasypują klientów plastikowymi siatkami.
Żółwie, gdy się najedzą plastikowych śmieci, umierają z głodu. Napełniony niemożliwym do przetrawienia plastikiem gad nie jest w stanie zjeść nic więcej. I bez normalnego jedzenia umiera. Dlatego edukacja dzieci i młodzieży jest bardzo istotna, Archelon poświęca jej dużo czasu i energii.
Chwile satysfakcji
W południe zaczynam umierać z głodu. Kiedy Victor wyciągnął mnie z mojej sypialni w drewnianym wagonie, nawet nie miałam czasu na porządne śniadanie. Siadamy w kilka osób w altance. Jest grudzień i nie mogę się nacieszyć nietypową dla mnie o tej porze roku piękną słoneczną pogodą. Za chwilę słyszę klakson skutera – to dostawca souvlaki. Zapach przyciąga koty, stałych gości Centrum. Ale tutaj rządzi Happy, przegania konkurencję, sadowi się przy Borysie i cierpliwie czeka na swoją porcję.
Rozmawiamy o Pavlo. Pavlo-żółwiu, który kiedyś trafił ranny do ośrodka. Jeżeli żółwie mogą się przywiązać do ludzi, to Pavlo jest tego przykładem. Trzy razy opuszczał Centrum i wracał do Archelonu.
Obowiązkiem służb publicznych jest informowanie organizacji o każdym znalezionym żółwiu, rannym, martwym lub po prostu wylęgującym się na plaży. Najwięcej zgłoszeń przychodzi z zachodniego wybrzeża Grecji i Peloponezu, czyli okolic naturalnych żółwich lęgowisk, a także z plaż w okolicy Aten i Pireusu.
W ostatnich kilku latach, poza Pavlo, do morza wróciło kilkadziesiąt żółwi. Dla takich chwil pracują wszyscy wolontariusze Centrum zapewniają. Jest to uczucie dużej satysfakcji, dla której są w stanie znieść i spartańskie warunki zamieszkania, i ogrom pracy.
[grey_box]Centrum można zwiedzić bezpłatnie w każdy weekend od 11:00 do 17:00. Wszyscy dyżurujący wolontariusze mówią po angielsku i chętnie opowiadają o ośrodku, żółwiach i ochronie środowiska. Dojazd tramwajem spod Parlamentu w Atenach do przystanku Paleo Demarhio (Glyfada). [/grey_box]
Archelon przyjmuje wolontariuszy z całego świata. Możesz aplikować samodzielnie lub w ramach programu Wolontariatu Europejskiego. Serdecznie dziękuję szefowi Centrum, Pavlosowi i Claudii, za możliwość przyjrzeć wszystkiemu z bliska.
* cytat z filmu animacyjnego „Gdzie jest Nemo?”
Xylokastro Volunteer Team
Początki były fascynujące i trudne jednocześnie. Prowincjonalne kilkutysięczne miasteczko, gdzie wszyscy się znają. Nie ma kina, nie wspominając już o centrum handlowym, bariera językowa, dziesiątka współlokatorów… Ale klamka zapadła, Ξυλόκαστρο stało się moim domem na kilka miesięcy.
Mówią, że rodziny się nie wybiera. Nie wybiera się też ludzi, z którymi będziesz dzielić pokój/mieszkanie/dom na wolontariacie. Nasze życie przypomina czasami Przyjaciół, częściej Big Brothera, ale kiedy przychodzi czas pożegnań, smutek jest najprawdziwszy. Poznajcie moich współlokatorów i ich historie!
Franziska przyjechała do Xylokastro z Niemiec i pracuje w przedszkolu w pobliskim Derveni. Ogromna gaduła, ale jednocześnie dobry duch towarzystwa. To Franzi poznałam w październiku jako pierwszą i zanim spotkałam resztę ekipy, już wiedziałam co, kto i dlaczego.
Z Niemiec pochodzą też Max i Lisa. Nie wiem, czy to przypadek, ale cała trójka pracuje z dziećmi. Mieszkanie z przedszkolankami ma ten skutek uboczny, że nieraz muszę wysłuchiwać opowieści o „kupach”, „rzygach” czy histeriach przedszkolaków. Trzeba jednak przyznać, że jednocześnie udaje im się zachować mnóstwo sympatii do swojej pracy.
Jhulian, Włoszka i ogromna fanka Tolkiena. Pracuje w lokalnym centrum dla seniorów, a w wolnej chwili rozwija swoją fotograficzną pasję. Bardzo emocjonalna i pełna ciepła – kiedy w nieszczęśliwym wypadku potłukł się mój ulubiony kubek, zrobiła mi prawdziwą niespodziankę przywożąc z Nafplio nowy.
Valerie, pół peruwianka, pół hiszpanka. Bez niej w naszym domu byłoby zdecydowanie za spokojnie. Pracuje w świetlicy dla dzieci w miejskim centrum młodzieży. Poza Valerie, mamy jeszcze jednego Hiszpana – Alvaro. Pracuje w centrum dla seniorów w sąsiednim miasteczku. Tuż po swoim przyjeździe Alvaro z rozbrajającą szczerością przyznał, że nie umie gotować, bo nigdy nie miał okazji tego robić. Jednak wszelkie żarty i docinki na ten temat chłopak przyjmuje na klatę, a w pichceniu oraz sprzątaniu nie ma mu teraz równych. Tak, drogie matki, wychowujemy waszych synów!
Razem ze mną w biurze organizacji pracuje Agne, Litwinka. Pół roku spędziła na Cyprze, dzięki czemu adaptacja do greckiego stylu życia nie stanowiła dla niej większego problemu. Mi, z kolei, zajęło to parę miesięcy i zostało okupione chwilami solidnego zwątpienia…
Last, but not least – Maria, Włoszka z pochodzenia. Do Grecji przyjechała za głosem serca i sądząc po niezwykle ambitnym podejściu do nauki greckiego, może tu zostać na dłużej.
Nie napiszę dzisiaj o Agnieszce i Kamili. O Polkach w Xylokastro opowiem niedługo, przy okazji wywiadu z dwoma dziewczynami, które wyruszyły stopem przez Albanię. Zapewniam, że będzie to jeden z najbardziej inspirujących tekstów!
Peloponez: w stronę ośnieżonych szczytów
Na drzewach dojrzewają cytryny, pachną pomarańcze. O tej porze roku smakują najlepiej – są soczyste i bardzo słodkie. Jest styczeń, pogoda trochę świruje, ale zapowiada się piękna wiosna.
Podróż po Peloponezie jest jednym z najpiękniejszych doświadczeń w moim życiu. Nawet po czterech miesiącach w małym Xylokastro, otoczonym zatoką z jednej i górami z drugiej strony, miejsce to ciągle mnie inspiruje i dostarcza cudownych bodźców wizualnych. Choć słońce mocno przygrzewa, wyruszam w poszukiwaniu śniegu.
Około 30 kilometrów od wybrzeża wkraczam do zupełnie innego świata. Dostaję dreszczy od zimnego powietrza. Nagie drzewa nurzają się w mgle, białe kłęby chmur powoli wspinają po zboczu. Tutaj na wiosnę jeszcze przyjdzie poczekać.
Pustostany. Okna zasłonięte pajęczyną śledzą każdy twój ruch. Na opuszczone domy w Grecji trafia się wszędzie – zarówno w małych wsiach gdzieś na końcu świata, jak i tętniących życiem turystycznych miejscach. Ma cię na oku jeszcze ktoś…
…bezpańskie psy. Jest ich tu tyle, że nie pamiętam już, jak wygląda szczęśliwy pies. Podchodzą bliżej, ale pozostają czujne. Nie każdy wyciąga z kieszeni coś do zjedzenia, wielu chce je przegonić boleśnie kopiąc i rzucając kamieniami.
Trikala, mała górska wioska 30km od Xylokastro, słynie ze swojej nietypowej, jak na Grecję, architektury. Jest też bazą wypadową na pobliskie dwutysięczniki, dokąd zimą zjeżdżają się miłośnicy nart i snowboardu.
Miło było spędzić popołudnie z kawą przy kominku, z widokiem na ośnieżone szczyty. Ale jeszcze milej było wrócić nad Zatokę, do gajów pomarańczy.
Wybory w Grecji okiem obcokrajowca
Jedni się gorączkowali: „Nie uda im się!”. Inni spokojnie czekali na wynik. Ja przywoływałam w myślach sceny z House of Cards i wyobrażałam sobie te wszystkie zakulisowe układy, układziki, intrygi i liczenie tych, co zagłosują „za”. Do trzech razy sztuka, mówią. Ale tym razem się nie udało.
Zgodnie z grecką konstytucją, głową państwa greckiego jest prezydent. Jednak to parlament decyduje, kto nim zostanie. Procedura przewiduje trzy głosowania, przy czym za ostatnim razem pułap wymaganych głosów się zmniejsza. Tak na wszelki wypadek, żeby ułatwić sprawę. Zdarza się jednak, że nawet to nie ratuje. Tak się stało w grudniu ubiegłego roku: podczas trzeciego głosowania tuż przed Sylwestrem kandydatowi rządzącej koalicji zabrakło 12 głosów. Continue reading
Wielka księga kotów greckich
Wyruszam na południe. Gdzie jest cieplej. Smaczniej. Ładniej. Choć nie zawsze. Bo krajobraz się zmienia z każdą setką przejechanych kilometrów. Zmienia się waluta, asortyment na półkach stacji benzynowych, liczba zdezelowanych aut na drogach. Nie zmienia się tylko jedno: obecność bezpańskich zwierząt.
Od Serbii smutne, wychudzone psy spotykam przy każdej przydrożnej knajpie. Śpią na zapleczu sklepów, jazgoczą w nocy przy śmietnikach, drzemią na ruchliwych ulicach. Z życiem na ulicy zmierza się też cała armia kotów. Te jednak zachowują w sobie mnóstwo gracji, nawet swoje żebracze pomruki artykułują w sposób, jakby robiły łaskę przyjmując od ciebie trochę jedzenia. Kocinsyny, ale nie da się pozostać obojętnym!
Najwięcej kotów kłębi się wokół klasztorów. Może świątobliwi bracia i siostry potrzebują towarzystwa, a może w swoich sercach znajdują więcej miejsca dla futrzaków, niż mieszkańcy miast. Mnóstwo kociego towarzystwa wyleguje się też w słońcu biedniejszych dzielnic i najczęściej odwiedzanych przez turystów okolic.
Zabawne, ale pamiętam miejsce i okoliczności wykonania każdego kociego zdjęcia. Najczęściej pozwalają podejść blisko, leniwie tylko zerkają w moją stronę, czy nie robię gwałtownych ruchów i nie stanowię niebezpieczeństwa. Czarnego w Meteorach przyłapałam na wygrzewaniu się na moim pozostawionym na parkingu aucie. I wcale mu się nie śpieszyło do schodzenia na ziemię.
Piękne, szare kociaki, podobne do tych brytyjskich rasowych, przechadzają się uliczkami Monemwazji. Spode łba obserwują klientów kawiarni i restauracji, a kelnerzy próbują je przegonić grzechocząc bambusem o kamienną podłogę. Wygląda to dość komicznie, ale miejsca, gdzie zrelaksowani turyści raczą się greckim słońcem, są najlepsze do rzucania kociego uroku.
Wystają też przy mięsnych, przy sklepach z rybą (oczywiste) i zawsze mają swoje food tracks. Czyli ścieżki, prowadzące od jednego karmiciela do drugiego.
Nie wyobrażam sobie już greckiego krajobrazu bez kotów. Zdarza się, że w czasie, gdy inni fotografują znane na cały świat ruinki, ja klęczę w piachu cmokając na futrzaka, żeby spojrzał w obiektyw. Gdy wyjeżdżam w drogę, zawsze się staram mieć coś dla nich (i psów, te są bardziej potrzebujące, ale o tym innym razem) w kieszeni. Sami Grecy również mają dużo sympatii do kociego gatunku, często zostawiają miski z wodą i karmą pod drzewami lub na rogu ulicy.
Na koniec, spotkanie rodziny. Zorro, kuzynka kici moich rodziców. Podobieństwo przecież nie może być przypadkowe!
Akropol: na szczycie mrowiska
Niefart, ale po ponad dwóch miesiącach w Grecji, Ateny wciąż pozostają dla mnie miejscem tranzytu. Wpadam tu przelotem, na jeden dzień, na pół. Wystarczy, żeby pójść na kawę, na krótki spacer, ale nic więcej. Ale są miejsca, które – jak niektórzy mówią – mus odwiedzić. Być u stóp legendarnego Akropolu i nie znaleźć się w cieniu najbardziej na świecie rozpoznawalnych kolumn? Udało się za trzecim razem.
Szybka powtórka ze szkoły. Akropolis, czyli „górne miasto”, tak naprawdę znajdowało się w każdym starożytnym mieście greckim. Były to najczęściej fortyfikacje obronne. Ze względu na swoje wyjątkowe położenie z czasem przekształcały się w miejsca kultu. To, co czyni ateński akropol wyjątkowym, jest stan, w jakim zachowały się, bądź co bądź, ponad 2400 letnie jego fragmenty. Miliony turystów przybywają więc właśnie tu, żeby dotknąć starożytności.
„Dotknąć” nie jest jednak odpowiednim słowem w tym przypadku. Dotykać zabytków w tym miejscu nie wolno. Nie wolno też deptać rozsypanych na wzgórzu kamieni, a przysiąść wypada jedynie na kilku specjalnych marmurowych ławkach. Tłumek więc tupta zgodnie z kierunkiem zwiedzania i odhacza na mapce nieliczne, ponumerowane ruinki.
Nie wierzmy jednak wszystkiemu, co widzimy dokoła. Na przykład, takie wyżej widoczne kariatydy. To kopie. Oryginały porozjeżdżały się po różnych muzeach. Najbardziej imponująco Akropol wygląda w nocy, gdy jego na biało oświetlone mury górują nad centrum miasta, tętniącego życiem do białego rana.
Na Akropol najlepiej jest się przejść spacerkiem od placu Syntagma. Tutaj, po drugiej stronie ulicy, znajduje się budynek parlamentu greckiego, a w dół tuż za placem – jeden z nielicznych McDonaldów (na wypadek, jakby ktoś jednak zatęsknił za swojskimi smakami). Dalej prowadzi tętniąca życiem o każdej porze ulica z dziesiątkami sklepów i knajp. Tuż przy metrze Monastiraki – tzw. pchli targ. Ateńczycy twierdzą, że jeżeli czegoś tu nie można kupić, to nie można tego kupić nigdzie. Wierzę na słowo, choć dla tych, co mieli okazję błądzić po Camden Town, ateński flea market nie będzie niespodzianką.
Akropol wznosi się po lewej stronie od Monastiraki i naprawdę trudno zabłądzić, gdy się już obierze go za cel. Tym, którym mimo wszystko orientacja w terenie zawodzi, z pomocą przychodzą bezpłatne mapki, można je pobrać na niektórych skrzyżowaniach w okolicy Akropolu.
W stolicy, równie jak w innych miejscach Grecji, na porządku dziennym są bezpańskie psy. Wciąż nie mogę się przyzwyczaić do tego przejmującego widoku, ale smutne, brudne pieski stały się wręcz nieodłącznym elementem greckiego krajobrazu.
Będąc w Atenach na pewno należy zrobić jedno – wspiąć się na najbliższe wzgórze. Nie musi to być Akropol, w okolicy jest kilka innych, bezpłatnych miejscówek. Widok na morze białych domów robi niesamowite wrażenie. Przywodzi mi na myśl jakąś pozaziemską metropolię, której podobni do dużych mrówek mieszkańcy bezustannie gdzieś biegną, lecą, hałasują.
W każdą pierwszą niedzielę miesiąca wejście na wszystkie obiekty Akropolu jest bezpłatne. Darmowy bilet należy pobrać w kasie i okazać przy wejściu. Normalnie koszt łączonego biletu wynosi 12e.
Zdjęcia i tekst: Ana Matusevic
JakMalowany rok w podróży
To już jest koniec. I całe szczęście – ten rok zapisał się w moim życiu jako jeden z najbardziej trudnych. Taki, co dodaje siwych włosów i po którym można zacząć używać słów „bagaż doświadczeń życiowych”. A skoro mowa o bagażach – stałam się mistrzem w pakowaniu walizek. Wiem już, jak zmieścić w jednej niedużej i szpilki, i sukienkę, i ciepłą bluzę. Wiem też wiele innych rzeczy, na przykład…
Strasbourg nie ma Sylwestra z Jedynką
Alzacja i Strasburg to kierunek niewątpliwie wart odwiedzenia. W Święta stają się bajkową krainą pachnącą grzanym winem. Świąteczny jarmark pochłania całe stare miasto Strasburga i jest tak cudownie pięknie. Jednak jeżeli ktoś liczy na wystrzałowego Sylwestra, powinien albo zadbać o dobre towarzystwo, albo udać się gdziekolwiek indziej. Próżno szukać miejskich imprez czy fajerwerków. Po północy główny plac pustoszeje i jeżeli nie bawisz się w jednej z licznych knajpek czy domówek, można spokojnie pójść spać.
Londyn w Walentynki wieje mrozem
Mówią, że miłość cię zagrzeje. Ale nie w Londynie, nie w lutym. Drobny deszcz i mroźny, porywisty wiatr zmusza założyć na siebie wszystko, co masz ze sobą. A aparat fotograficzny owinąć w mało seksowną niebieską folię. Okapturzona byłam niewidzialna, śmielej patrzyłam przez obiektyw, grzałam się kawą na wynos, spędziłam kilometry w czerwonych double deckerach z zaparowanymi oknami. Choć odchorowałam ten wyjazd, jednak się cieszę, że miałam okazję zobaczyć tę twarz Londka. Nawet na tradycyjne zakupy w Primarku nie zostało czasu!
W kwietniu Wilno kwitnie sakurą
Widok na stare miasto, zachód słońca nad rzeką, słodki zapach kwitnących wiśni. Sakury! Japoński sad powstał tuż przy wieżowcach po drugiej stronie Neris. Nowe miejsce romantycznych randek i spacerów. W ogóle, wiosna to idealny moment na odwiedzenie litewskiej stolicy. Parki zaczynają się zielenić, ludzie chętniej wychodzą z domu, można założyć ulubioną sukienkę, wypożyczyć rower. I pobłądzić w jeszcze nieodrestaurowanych uliczkach – jest ich coraz mniej i te miejsca wkrótce znikną. Każdy powrót do mojego rodzinnego miasta to nowe niespodzianki.
W maju polskie morze szumi inaczej
Gdy w Trójmieście zaczyna roić się od turystów, a za chwilę plaże trzeba będzie omijać z daleka, spacer w Babich Dołach i na Oksywiu jest jak haust świeżego powietrza. W tym spokojnym krajobrazie szum fal brzmi jak cicha rozmowa. Bezkresne morze przecinają pozostałości dawnych falochronów, na brzegu po nocnych połowach odpoczywają kutry rybackie. Po tylu latach wciąż nie mogę się nacieszyć z faktu, że mieszkam tu, nad morzem. Miejsce, w którym chcę być. Cudowność.
Gibraltar spełnia marzenia
Znacie to uczucie, gdy spełniają się marzenia? Ja już tak. Wiatr we włosach, rzut okiem w przepaść, oddychanie przestrzenią. Gdy byłam szczeniakiem, marzyłam zostać wielkim podróżnikiem. I jedną z wielkich podróży odbyć na Gibraltar. Przez lornetkę spojrzeć w stronę Afryki, przybić piątkę z małpią ferajną i ruszyć dalej w drogę. Oczywiście statkiem. W rzeczywistości nie zgadzał się jedynie środek lokomocji – po południu Hiszpanii jeździliśmy uroczym cabrio – jednak reszta pozostanie w mojej pamięci dokładnie tak, jak wymarzyłam lata temu.
Zielona Szwecja to nie mit
Raj dla miłośników biwakowania! Bezkresne lasy, piękne jeziora, wolny dostęp do niemal każdego zielonego zakątka kraju. Gorzej z pogodą (nawet w sierpniu), ale Szwedzi zupełnie się tym nie przejmują. Pod okiem instruktora i w towarzystwie kilku wariatów w szwedzkim Vaxjo pokonuję strach przed głęboką wodą i wypływam na prawdziwym kanoe. Wiem już, że tego bohaterskiego czynu więcej nie powtórzę, ale jestem tak dumna ze swojego opanowania, że mogłabym dawać wykłady motywacyjne o pokonywaniu słabości!
Ormianie kochają polski las
Armenia zaskakuje mnie na każdym kroku. Kraj ten odkrywam poprzez rozmowy z nieznajomymi. Włóczę się po upalnym Erywaniu, zajadam bułki z pietruszką, popijam wino z granatów, przeżyłam rajd marszrutką. Ale największym zaskoczeniem do dziś pozostaje dla mnie miłość Ormian do naszych dębów, klonów i brzózek. To nie malownicze kaniony i wiekowe kościoły chcą mi pokazać. Tylko las, sto lat temu zasadzony przez Polaka. I jak tu się nie zakochać? Powrót na Kaukaz już jest na mojej liście „to-do-2015”.
Macedonia jest najpiękniejsza jesienią
Byłą Jugosłowiańską Republikę Maceodnii przemierzam w październiku, gdy słońce jeszcze mocno przygrzewa i można zjeść śniadanie na drewnianym pomoście nad Ohrid. Jednocześnie krajobraz ubiera się w złoto i miedź, liście powoli zaczynają opadać i można przejechać dziesiątki kilometrów bez natknięcia się na turystów. Macedończycy witają cię polskim „dzień dobry” i jest to najlepszy moment, żeby złapać trochę ciepła przed zimą w jednym z piękniejszych (wciąż trochę) dzikich zakątków Europy.
Lenin wciąż żywy
Choć w 2014 Europa Wschodnia ponownie zabrała się za obalanie pomników, są miejsca, gdzie Lenin wciąż żyje i ma się dobrze. W tym roku miałam okazję odwiedzić Białoruś po raz kolejny i nie wychodzę z zachwytu nad gościnnością poznanych tam ludzi, ich dystansem do białoruskiej rzeczywistości oraz umiejętności prowadzenia niemal normalnego życia w zupełnie innych, niż my znamy, warunkach. Spacer po Grodnie jest pełen kontrastów: od ładnego centrum po drewniane chałupy, od ruin zamku po więzienie dla politycznych.
Kraina Skyrim istnieje naprawdę!
…i znajduje się w centralnej Grecji. Z krajobrazem nie z tej ziemi, Meteory zdecydowanie są jednym z najbardziej niezwykłych miejsc. Położone z dala od głównych autostrad kraju, poza turystycznym sezonem są idealne na samotną wędrówkę, długie minuty ciszy, wpatrywanie się w Olimp na horyzoncie, chwile skupienia w podniebnych klasztorach. Dla większego efektu, warto zabrać ze sobą wygodne obuwie i żywą wyobraźnię.
Żeby lista podróżniczych odkryć była pełna, musiałabym jeszcze wspomnieć o ośmiorniczkach serwowanych w Andaluzji, o kwitnących różach w grudniu w Grecji, o sadach pomarańczy na Peloponezie i o wielu wielu innych obrazach, które zapadły mi w pamięć z datą 2014. Pora jednak na nowe marzenia i nowe plany, a realizacja ich na pewno będzie dużym wyzwaniem.
Na koniec starego i początek nowego, życzę Wam spełnienia marzeń, tych najbardziej dziwnych i niemożliwych. Bo dla takich chwil warto żyć.
Monemwazja: cisza na końcu świata
„To najromantyczniejsze miejsce w Grecji!” – koleżanki z pracy były zachwycone moim pomysłem odwiedzić Monemwazję. Z dala od tradycyjnych turystycznych szlaków i wygodnej autostrady, a w odniesieniu do kontynentalnej Grecji – gdzieś na końcu świata. Miasto ukryte na miniaturowej skalistej wyspie, otoczone bezkresnym morzem. Na tle nieba, rozświetlanego wschodzącym słońcem, skała Monemwazji wygląda tajemniczo i niepokojąco. I szepcze szumem fal, wabi.
Grecy, przynajmniej ci, których znam, rzadko podróżują po swoim kraju. Dlatego, jeżeli polecają jakieś miejsce, bez zastanowienia można pakować walizki. Wschodnie wybrzeże Peloponezu to kilometry plaż i dziesiątki kurortowych miasteczek. Jednak wygodna droga, która wije się wzdłuż wybrzeża od Nafplio w dół, odbija w pewnym momencie w głąb półwyspu. Dalej już tylko lokalne drogi, góry i gaje oliwne.
Gefira, małe miasteczko, może bardziej wieś. Pensjonaty, hotele, kilka knajpek. Wszystkie ulice schodzą się w jednym punkcie – przy grobli, prowadzącej z lądu na skalistą wyspę. Wybudowana przez Bizantyjczyków droga jest jedynym przejściem suchą stopą – moni emvasis – do kamiennej Monemwazji. Od grobli aż pod mury wiekowego miasta jedzie się wygodną asfaltową ulicą, z której roztacza się miły oku widok na górzysty ląd. Wieczorem, po zachodzie słońca, jest ona klimatycznie oświetlona.
Od ścian kamiennych domów odbija się echo stukotu końskich kopyt. Nawet dziś jest to jedyny środek transportu, którym można dostarczyć materiały budowlane do wyżej położonych części miasta. Na pierwszy rzut oka zupełne odludzie. Mimo to, Monemwazja przez wieki kwitła – dosłownie i w przenośni – dzięki łagodnemu południowemu klimatowi oraz położeniu na morskiej drodze do Konstantynopola.
Miasto dzieli się na Górne i Dolne. W pierwszym główną atrakcją są ruiny dawnych fortyfikacji oraz roztaczające się widoki (niestety, muszę uwierzyć na słowo, ponieważ obecnie Górne Miasto jest niedostępne dla odwiedzających ze względu na trwające prace rekonstrukcyjne), w drugim – malowniczy labirynt uliczek i zaułków, w których aż się chce zgubić.
Jest połowa listopada. Od morza wieje przyjemna bryza, niemal fizycznie czuję, jak powoli płynie tutaj czas. Prawdziwe życie w Monemwazji najpierw zwolniło, a potem zupełnie zamarło na początku ubiegłego wieku. Wtedy wyprowadzili się stąd ostatni mieszkańcy Górnego Miasta, natomiast Dolne zaczęło się przekształcać w miasteczko dla turystów, z kawiarniami, kwaterami do wynajęcia, hotelami z widokiem na morze. Ulice, które kiedyś przemierzały objuczone (często zrabowanym przez korsarzy) towarem osiołki, zapełnił gwar turystów.
Tym bardziej się cieszę, że odwiedzam Monemwazję późną jesienią, która na południu Grecji wcale nie oznacza ponurego nieba i ziąbu. Bez pośpiechu popijam kawę, głaszczę koty, zaglądam do kamiennych podwórek kamiennych domów. W czasach świetności mieszkało tu 50-60 tysięcy osób. Teraz duża część budynków, szczególnie tych położonych dalej od centralnego placu, jest zniszczona i zupełnie opuszczona.
Niektórzy twierdzą, że Monemwazja jest jednym z najciekawszych miejsc na Peloponezie. A Peloponez, o czym przekonuję się za każdym razem, gdy ruszam w drogę, to zupełnie inna Grecja, niż przywykliśmy widzieć w folderach reklamowych biur turystycznych. I, chyba się powtórzę, te jeszcze nie do końca odkryte przez turystów miejsca, zaskakują życzliwością i prostotą mieszkających tam ludzi.
Masz pytanie? Napisz: ana.matusevic[at]gmail.com
Zdjęcia i tekst jest mojego autorstwa.
Uśmiech
Są w różnym wieku, pochodzą z różnych krajów, mówią różnymi językami. Ale jest coś, co ich łączy. Dzisiaj kilka słów o ludziach, którzy dzielą się swoim czasem, umiejętnościami, często sercem, z innymi.
Idea wolontariatu zawsze była mi niezwykle bliska. Nazywają nas ochotnikami, społecznikami, wolontariuszami. Wyjeżdżając na wolontariat do innego kraju, dołączyłam do grona wolontariuszy europejskich, zyskując możliwość poznać mnóstwo fantastycznych, niezwykle otwartych ludzi z całej Europy. Dają przykład, realizują swoje pasje i tak zwyczajnie po ludzku pomagają. Poznajcie kilku z nich i przekonajcie się sami, jak wiele można zdziałać.
Different age, different countries, different languages. But there is one thing they all have in common: sharing a time, knowledge and a heart with others. During my EVS stay abroad I have amazing oportunity to meet amazing, open minded people. Meet some of them and see, how much everyone of us can do to make this world a better place!
Dinah
„Już po pierwszych wspólnych warsztatach dzieciaki w szkole zaczęły mnie rozpoznawać i z daleka pytać o następne zajęcia czy o pomoc w nauce. Niesamowite uczucie!”
Pochodzi z Niemiec. Pracuje jako asystentka nauczyciela w szkole początkowej we Vrontados, na wyspie Chios. Prowadzi warsztaty taneczne i komputerowe, z innymi wolontariuszami tworzy radio internetowe. W niewielkiej wyspiarskiej społeczności budzi spore zainteresowanie, każdy chce dotknąć jej włosów. W ramach projektu uczy się także żeglować.
„Kids in the school started to recognize me and asking me, when I will do next workshops just after ter the first lessons. It’s really amazing feeling!”
Dinah (19) from Germany. Works as assistant teacher in Vrontados, Chios island. Runs dancing and computer seminars, with other volunteers works on web radio project. Her beauty attracts attention in a small island community – so many people wants to touch her hair!
Alejandro
„W pierwszym tygodniu mojego pobytu w Grecji zostałem wysłany przygotować materiał na konwent tatuaży. Nawet nie zdawałem sobie sprawy, jak ważne i duże jest to wydarzenie! Gdy znalazłem się w jednym miejscu z tyloma artystami pracującymi nad tatuażami, poczułem się niesamowicie.”
Urodził się w Hiszpanii. Obecnie pracuje w Salonikach przy projekcie dziennikarskim. Saloniki zostały w tym roku Europejską Stolicą Młodzieży.
„Just after arrival in Greece I was sent to tatoo convent to write an article. I even didn’t realize, how important and big this event is! When I saw all these artists doing all these tatoos there I felt pretty amazing.”
Alejandro (25) from Spain, works in Thessaloniki – this year European Youth Capital – on media project to promote Balkan identity. Thessaloniki
Daphne
„Mamy niepełnosprawną dziewczynę, która po wyjeździe z ośrodka opiekuna domu, nie potrafiła znaleźć sobie miejsca, stała się wręcz agresywna. Po moim przyjeździe udało nam się zaprzyjaźnić. Rozmawiamy, uczy mnie greckiego, stała się częścią społeczności. Każdy dzień tutaj przynosi niespodzianki.”
Dwudziestolatka z Niemiec, mieszka i pracuje w ośrodku dla osób niepełnosprawnych. Jest to jedyny w Grecji ośrodek, w którym zarówno podopieczni, jak i pracownicy wraz z wolontariuszami mieszkają wspólnie pod jednym dachem. Każdy jest integralną częścią społeczności, wspólnie dbają o ogród, o otoczenie, prowadzą warsztaty, zajęcia, terapię.
„We have this mentally disabled girl, who got really restless and agressive after one of our house keepers left. But when I arrived, we became friends. We talk, she teaches me greek language, she actually became a part of our community. Every day here surprises.”
Daphne (20) from Germany, works in Galaxidi, in the only one life sharing community for physically and mentally disabled people in Greece.
Daan
„Praca w centrum dla dzieci z autyzmem uczy mnie być wdzięcznym za moje życie. Poza tym, dzieci obdarzają nas taką miłością, że codziennie wychodzę z pracy z ogromnym uśmiechem!”
W Holandii zostawił pracę, żeby podjąć się wolontariackiej pracy na południu Peloponezu. Pracuje w centrum dla dzieci autystycznych w Kalamacie, dzięki czemu ma możliwość uzupełnienia swojej uniwersyteckiej wiedzy o doświadczenie zawodowe. Nie może zrozumieć, dlaczego na tak duży region przypada tylko jedna taka placówka.
„Working as a volunteer in a daycare centre for children with autism teaches me to be gratefull with my life. Besides that, children give so much love, that I leave center with a huge smile!”
Daan (24) from Netherlands, works in center for autistic children, based in Kalamata. To go on EVS he has quit his job. Center for autistic children in Kalamata is the only this kind of facility in the Pelopponese peninsula.
Giulia
„Niesamowite, jak się tutaj zmienia otoczenie. Codziennie rano biegam i zauważyłam, że latem prawie nie mamy ptaków. Teraz zimą, podczas ptasiej migracji, jest ich całe mnóstwo. Raz się natknęłam na kilkadziesiąt flamingów! Uwielbiam też ten moment, gdy wypuszczamy na wolność odratowane i wyleczone ptaki.”
Włoszka z pochodzenia, grafik z wykształcenia. Rodzimy Mediolan to dla niej za mało. Po wymianie studenckiej w Barcelonie oraz studiach w Indiach, zaangażowała się w działania ekologiczne na Samos.
„It’s amazing, how landscape is changing here. I go for jogging every day, and in the summer there were almost no birds. And now, in winter, birds are migrating and there’re a lot of them on the island. Once I saw tens of flamingos in one place! Also I love the moment, when we let free rescued and healed birds.”
Giulia (28), graphic designer from Italy. Milano is not enough for her. After Erasmus exchange and studies in Spain and India, she decided to do EVS in marine and terrestrial conservation project on Samos island.
Nuno
„W drugim tygodniu od mojego przyjazdu ekipa wolontariuszy była już świetnie zintegrowana. Świetne uczucie!”
Portugalczyk na południu Grecji, zaangażowany w artystyczny projekt. Pracuje z młodzieżą i uczy ich tworzenia graffiti.
„On the 2nd week of my stay in Greece volunteers’ integration was so good! It was really great feeling.”
Nuno (22) from Portugal. Works with young people on art project in Kalamata, teaches to draw graffiti.
Agnieszka
„Największą frajdę w mojej pracy sprawia mi uśmiech dzieci. Uwielbiam poranki pełne uścisków i pozytywnej energii. Zabawne, jak dzieci uczą mnie nowych słówek po grecku, po czym kilka dni później sprawdzają, czy je pamiętam.”
Dla wolontariatu w Xylokastro zostawiła pracę w korporacji w Warszawie. Uwielbia góry, latem śpi na plaży, jest mistrzynią w pieczeniu ciasta marchewkowego.
„The best thing about my work is children’s smile. I love mornings full of hugs and good energy. Really funny, how children teach me new words in greek and after some time check, if I remember them.”
Agnieszka (26) from Poland, works in the kindergarten in Xylokastro. For EVS she has quit her job in Warsaw. Loves hiking, in the summer sleeps on the beach, her carrot pie is the best in the world.
Aitor
„Przygotowałem kiedyś wywiad z moim kolegą z Niemiec, uchodźcą z Iraku. Cieszę się, że mogłem przekazać jego głos na ważny temat szerszej publiczności. Kwestie uchodźców są obecnie dużym wyzwaniem dla Grecji.”
Hiszpan z pochodzenia, pracuje jako dziennikarz przy projekcie internetowego radia i telewizji w niewielkim Serres w pobliżu granicy grecko-bułgarskiej. Interesuje się tematem uchodźców, w Dniu Praw Człowieka, 10 grudnia, wraz z innymi wolontariuszami, przygotowuje całodobowy broadcast na żywo.
„Once I made interview for radio with my friend, a refugee from Iraq living in Germany. It’s great that I could pass his voice for big audience on this important topic. Refugee problems are the challenge now in Greece.”
Aitor (24) from Spain, works on media project in Serres, runs video/radio broadcasts about refugees. For Human Rights Day plans a 24 hour broadcast.
Już prawie od trzydziestu lat 5 grudnia obchodzony jest Międzynarodowy Dzień Wolontariusza. Wszystkim zaangażowanym społecznie życzę mnóstwa energii, wytrwałości oraz samych cudownych ludzi dokoła!
Almost 30 years ago the 5th of December was designated as International Volunteer Day. Dear volunteers, I wish you lots of energy and meeting inspiring poeple on your way!
Peloponez: po co do Patras? (cz. 1)
Czasami się zastanawiam, po co niektóre miejsca wnoszone do przewodników turystycznych. Szczególnie w Grecji, gdzie za każdym zakrętem czeka widok, z którym by się chciało drukować pocztówki i wysyłać w świat. Patras, w oryginale Πάτρα, byłoby miastem raczej pomijanym przez turystów. Ale ma coś, dla czego warto przejechać te paręset kilometrów z Aten.
Już na pierwszy rzut oka widać, że Patras jest jednym z największych miast Grecji. Życie tutaj toczy się szybciej, kierowcy są bardziej niecierpliwi, ale czas poobiedniej sjesty i tak jest święty. Miasto trochę cichnie, staje się bardziej senne, żeby wieczorem ponownie przyśpieszyć. Życie wieczorne w Patrze kręci się wokół głównego deptaku, na którym nie braknie restauracji i kawiarni, a sklepy są otwarte do późnego wieczoru. Z tego względu wiele mieszkańców północnego Peloponezu zjeżdża się na wieczorne zakupy – takie sieciówki jak Zara, Stradivarius czy od najbliższego czasu H&M, ma swoje sklepy tylko w Patrze. „Mogłabym jeździć do Aten, ale tutaj jest bardziej kameralnie i mniej turystów” – opowiada moja przyjaciółka Vlasia, z którą obserwujemy zachodzące słońce nad miastem.
Kilka godzin wcześniej pokonuję schody wiodące wprost do ul. Św. Mikołaja. Ulica prowadzi do portu (drugi co do wielkości w kraju), tak jak większość jej równoległych. Miasto ma prostą siatkę prostopadłych i równoległych ulic, tworzących kwartały, trudno jest więc się zgubić. Spacerując łatwo odnieść wrażenie, że jest to jedno z najbardziej zaniedbanych, brzydkich i brudnych miast – nawet w przewodniku czytam, że jednym z najpiękniejszych budynków jest teatr miejski „Apollo”.
Architekt Ernst Ziller wzorował się na mediolańskiej La Scali. Jednak co z tego, gdy obok straszy wieżowiec w stylu PRL. Takie jest całe dolne miasto Patry – szare pudełka domów od czasu do czasu poprzetykane są ładniejszym fasadem. Tym bardziej zachwyca bazylika św. Andrzeja. I choć nie jestem wielką miłośniczką i znawczynią architektury sakralnej, wnętrze kościoła urzekło mnie ogromnie.
Po chwili wytchnienia w chłodnych murach świątyni, ruszam pod górę – do tzw. górnego miasta. Prowadzą tam liczne wąskie ścieżki i schody. Po pokonaniu połowy docieram do miejsc, które ukazują zupełnie inną twarz Patry. Ale o niej, a także o tym, gdzie zjeść i jak najlepiej dotrzeć do Patras – już wkrótce.
Peloponez: droga do Limni Doxas
Zupełnie tego nie świadoma, wpakowałam się na drogę prowadzącą do kotliny między najwyższymi szczytami Peloponezu. Nawigacja prowadziła nas na manowce, wybierając najwęższe i najbardziej niedorzeczne kierunki w górskich wioskach. A może brak świadomości, co mnie czeka, okazał się być zbawienny?
Co jest lepsze od jednej baby w samochodzie? Bab kilka. A właściwie pięć. Bez dziewczyn nocowałabym w górach, w dodatku wcale nie jestem pewna, czy w jakimś cywilizowanym miejscu. Być może musiałabym pożegnać moją Ibizkę na skalistej ścieżce w wiosce, której teraz nie mogę nawet zlokalizować na mapie. Razem udało nam się jednak dotrzeć do celu i, tylko z lekkim poślizgiem, z powrotem na bezpieczne wybrzeże.
Zgodnie z nawigacją, z Xylokastro do jeziora Doxa jest 65km. Najciekawiej zapowiada się środkowy odcinek i, przyznam szczerze, że chcę tam dotrzeć chyba bardziej niż do samego Doxa. Wyjeżdżamy w południe. Droga prowadzi ostro w górę już za autostradą, biegnącą wzdłuż północnego wybrzeża Peloponezu. W sumie, nie powinnam się temu dziwić, w końcu codziennie widzę góry z każdego niemal punktu w moim małym miasteczku.
Najpierw więc mocno w górę, aby po chwili wyjechać na rozległą równinę – szachownicę upraw, w większości winogron. Solidnie na mapie nakreślona droga raz jest szerokim czarnym asfaltem, innym razem wąską, rozpadającą się betonową nawierzchnią. Błądzić zaczynamy w momencie, gdy trasa znowu prowadzi ostro w górę, tym razem nie na żarty utrudniając prowadzenie. Wąska jezdnia, przepaść po jednej stronie i ściana po drugiej, od czasu do czasu jakiś samochód z naprzeciwka i rozwidlenia. W prawo czy w lewo? Szerokie uliczki odchodzące w bok, nieraz kończyły się ślepo – jakimś zabitym dechami domem lub wymarłym podwórkiem. A drogi z kocich łbów, wyglądające jakby prowadziły do czyjegoś domu, okazywały się być skrótami między jedną wioską a drugą.
W pewnym momencie czuję się jak w jakiejś grze. Muszę pokonać tak niespodziewane przeszkody, że bezwolnie się uśmiecham nawet w mało zabawnych momentach. Znienacka naprzeciw wyskakują pickupy obładowane ludźmi, raz drogę blokują owce, innym – trzy ciężarówki, stojące jedna przy drugiej. Czuję ogromną ulgę, gdy na horyzoncie widzę morze. Znak, że prawie wróciłyśmy do domu.
Jedno muszę przyznać – po drodze spotykamy same życzliwe osoby. Prawie nikt nie zna angielskiego, a my tylko podstawowe słowa po grecku, jednak każdy próbuje wytłumaczyć nam drogę jak najdokładniej. Aż ostatecznie, spytany o drogę mężczyzna, wsiada do swojej ciężarówki i pokazuje nam ostatnie kilka kilometrów do Doxa.
Jezioro jest malowniczo położone między niemal najwyższymi punktami Peleponezu: Chelmos (2355m) i Ziria (2376m), znana też pod nazwą Kyllini, miejsce narodzin Hermesa, boga kupców i podróżnych.
Doxa jest zbiornikiem sztucznym, powstałym jako część systemu irygacyjnego okolicznego regionu. Dzięki temu w dolinach rozwija się rolnictwo, a okoliczna przyroda jest niezwykle piękna. Jezioro jest w kształcie odwróconego serca z półwyspem, na końcu którego znajduje się mały kościółek. Stąd roztacza się cudny widok na okoliczne wzgórza i góry, a woda w jeziorze – niezwykle czysta.
Nawet na tym odludziu spotykamy bezpańskie psy i koty. Muszę pamiętać, żeby wszędzie zabierać ze sobą jakieś smakołyki.
Pokonanie 65km zajmuje nam ok. 2,5h w jedną stronę i 1,5h powrót. Większości mijanych krajobrazów nie udaje mi się uwiecznić – uroki bycia kierowcą. Okolice Doxa polecam na takie krótkie wypady, również z namiotem. Warto też zatrzymać się w którejś z mijanych wiosek na kawę.
Grecja prawdziwa, żywa, na wyciągnięcie ręki! Wkrótce więcej zdjęć i opowieści.
fot./tekst Ana Matusevic; kopiowanie i rozpowszechnianie tekstu oraz zdjęć bez mojej pisemnej zgody zabronione.
Grecja: dzień targowy w Xylokastro
Jest piątek, siódma rano. Moi współlokatorzy wpadają do domu z pełnymi siatami świeżych warzyw. Od świtu na krańcach Xylokastro rozkładają swoje stoiska lokalni rolnicy, towar zwożą na starych pickupach. W to przedpołudnie na bazarku pojawi się niemal każdy – aby zrobić zakupy na cały tydzień, przy okazji też porozmawiać, bo bez tego Grecy nie byliby Grekami.
Nie błądzę, trafiam na targ idąc w kierunku przeciwnym, niż obładowane siatkami rowery i skutery. Odkąd wielu Greków straciło pracę, a kryzys stał się dotkliwym doświadczeniem dla wielu rodzin, zakupy na bazarze ponownie nabrały na znaczeniu. Można tu sprzedać i kupić wszystko, co da się wyhodować pod greckim słońcem. Ekologiczne, domowe: warzywa, owoce, wino, miód. Świeżo złowione ryby. Jaja od szczęśliwych kur. Jest październik i stoiska aż kipią kolorami.
Mój aparat wzbudza zainteresowanie, pytam, czy mogę zrobić kilka zdjęć. Nagle ląduję w samym centrum zgiełku – leciwi panowie wciągają brzuchy i zaczynają pozować. Jednocześnie przekrzykują się z innymi sprzedawcami, kierując mnie, komu jeszcze muszę zrobić zdjęcie! Niewiele rozumiem, angielski wcale nie jest pomocny, więc tylko się uśmiecham i powoli idę do przodu. Przy okazji zostaję poczęstowana rodzynkami, orzechami i już wiem, że będę tu wpadać częściej.
W zależności od tego, czego szukasz, na bazar warto wybrać się z samego rana lub tuż przed końcem dnia targowego, czyli ok. 13. Z rana można mieć pewność, że niczego nie zabraknie, natomiast w południe zredukowane ceny zachęcają do wykupienia resztek.
Grecja prawdziwa, żywa, na wyciągnięcie ręki! Wkrótce więcej zdjęć i opowieści.
fot. Ana Matusevic; kopiowanie i rozpowszechnianie tekstu oraz zdjęć bez mojej pisemnej zgody zabronione.
Dziś obudziłam się w Grecji
Budzi mnie słońce, które wpada przez szczerbatą okiennicę. Za chwilę wychodzę, mijam kilka sklepów ze świeżą rybą, szereg kawiarni, w których od rana przesiadują panowie w starszym wieku, trzaskając w kości i domino, w końcu wychodzę na plac z bizantyjskim kościołem i prawie jestem. Wchodzę do biura, na biurku flaga Grecji, unijne gwiazdki, na ścianie plakat Erasmus+. Moje miejsce pracy na najbliższe pół roku!
Na instagramie padają pytania. Jak się tu znalazłam? Co będę robić? Dlaczego Grecja? Śpieszę z odpowiedzią, ale najpierw…
Kiedy kilka miesięcy temu rozmawiam w biurze Centrum Współpracy Młodzieży z Anią, oczami wyobraźni widzę małe miasteczko nad Zatoką Koryncką. Ania przez pół roku była wolontariuszką w jednej z organizacji pozarządowych w Xylokastro, a spotykam się z nią w celu omówienia zakończonego projektu. Słucham Ani i czuję, że choć idea wolontariatu i pracy społecznej jest mi niezwykle bliska od wielu lat, coś mnie w tym temacie ominęło.
Tak zaczyna się wykluwać pomysł. Początkowo tylko ogólne zarysy, które jednak dość szybko zaczynają się wypełniać konkretną treścią. Jadę!
Tak oto trafiam do Grecji, na Peloponez, do małego Xylokastro. Od kilku dni pracuję w biurze organizacji Orfeas i spędzę tutaj pół roku. Mój wyjazd jest możliwy dzięki programowi Erasmus+, w ramach którego młodzi ludzie z różnych krajów mogą włączyć się w realizację wielu ciekawych projektów w całej Europie. Jako wolontariusze pracują w przedszkolach, uniwersytetach trzeciego wieku, świetlicach środowiskowych, sprzątają parki narodowe, pomagają ratować zagrożone gatunki zwierząt i robią masę innych fajnych rzeczy.
Nowi ludzie, nowe miejsca, ahoj, przygodo!
O czym warto pamiętać, wyruszając w podróż samochodem
Najsmutniejszym momentem mojej samochodowej podróży z Polski do Grecji wcale nie był mandat za brak opłaty parkingowej w Budapeszcie. To nie ruch drogowy w Belgradzie zostawił smutne wspomnienia. Ani nawet stan portfela po przejechaniu wzdłuż Grecji autostradą. Najgorsza była chwila, gdy uświadomiłam sobie, że to już koniec drogi. Gdy nawigacja bezdusznym głosem oznajmiła „jesteś u celu”.
Jednak na początku wcale nie byłam taka pewna, czy wszystko pójdzie gładko i zgodnie z planem. Czas również mieliśmy ograniczony – do Aten musieliśmy dotrzeć najpóźniej w nocy z 11 na 12 października. Była to też pierwsza moja tak długa trasa, którą musiałam pokonać za kierownicą samodzielnie, dlatego obaw było co niemiara.
Trasę zaczęłam planować, gdy tylko zapadła decyzja o tym, że jadę. Wybrałam, z mojego punktu widzenia, najłatwiejszą, przez Czechy, Słowację, Węgry, Serbię i Macedonię. Następnie sprawdziłam, czy nie potrzebuję wiz i co muszę mieć ze sobą przy przekraczaniu granicy samochodem. Takie praktyczne rady można znaleźć na forach internetowych oraz kilku blogach, jednak większość okazała się być sprzed kilku lat i tym samym informacje były przestarzałe (np. w Serbii kierowcy muszą mieć włączone światła mijania również w dzień).
Podróż jest zawsze dużą niewiadomą. Niespodzianki czekają na każdym kroku, ale tych niemiłych jest znacznie mniej, kiedy uczymy się na doświadczeniu innych. Dla wszystkich chętnych podjęcia autowyzwania, zebrałam kilka moich spostrzeżeń, które mogą się przydać.
1. Samochód. Przed wyjazdem poprosiłam mechanika o dokładne sprawdzenie stanu technicznego auta. Za radą przyjaciół, sprawdzone zostały również koła, w tym to zapasowe. Chciałam być pewna, że w czasie podróży nie ujawni się żadna niespodziewana usterka. Szczególnie, że to, co znajduje się pod maską, wciąż pozostaje dla mnie prawdziwą magią.
2. Zielona karta. Jeżeli trasa prowadzi poza granice Unii Europejskiej, poproś swojego ubezpieczyciela OC o tzw. zieloną kartę. Zielona karta sama w sobie nie jest ubezpieczeniem, lecz potwierdza posiadanie OC w nieunijnych krajach Europy. O jej pokazanie poproszono mnie na granicy serbsko-macedońskiej. Nie wiem, jak inni, ale w PZU zielona karta jest bezpłatna dla posiadaczy OC tej firmy.
3. Opłaty za drogi. Czechy, Słowacja i Węgry posiadają wygodny system winiet. Winiety można kupić na stacji benzynowej lub na granicy. Koszt winiet wyniósł mnie odpowiednio: 310 koron czeskich w Czechach, 10 euro w Słowacji i 13 euro na Węgrzech. W Serbii, Macedonii i w Grecji opłaty za autostrady wnosi się, podobnie jak w Polsce, na bramkach. Przejazd z Trójmiasta do Katowic autostradą (a właściwie płatna autostrada skończyła się ok. 100km przed Łodzią) kosztował mnie 30zł. W Serbii na bramkach wydałam 13 euro, w Macedonii 6 euro (ale po Skopje zboczyliśmy na górskie drogi w okolicach Ohrid), w Grecji bezproblemowa jazda z pięknymi widokami kosztowała 38 euro (od granicy z Macedonią aż do Koryntu).
4. Noclegi. Chciałam zostawić sobie wolną rękę, jeśli chodzi o czas przyjazdów i odjazdów do poszczególnych punktów na trasie, dlatego nie planowałam noclegów zawczasu. Najczęściej rezerwowaliśmy jakiś hotel lub pensjonat na booking.com niemal tuż przed przyjazdem do konkretnego miejsca. Dzięki temu udało nam się znaleźć fajne miejsca za okazyjną cenę (taki last minute). W Budapeszcie nocowaliśmy dwa kroki od starego miasta Budy, w Skopje w przesympatycznym apartamencie, a w Atenach w dizajnerskim pornohotelu (zainteresowaym przybliżę szczegóły!). Najbardziej nieudanym wyborem był przydrożny hotel w Serbii, gdzie za 40 euro mogłam słyszeć zza ściany każdy szmer i chrap, natomiast najbardziej udany nocleg znalazł nas w Ochrydzie. Zaczepił nas miły chłopak na rowerze, który zaoferował pokoje z widokiem na miasto, góry i jezioro za zawrotną cenę 20 euro. Cudowne miejsce.
5. Przekraczanie granic. Chyba nie muszę pisać o tym, że przekraczanie granic w Unii Europejskiej jest wręcz niezauważalne. W wielu miejscach nie ma nawet ani śladu po szlabanach. Trochę martwiłam się o czas, jaki przyjdzie spędzić na granicy węgiersko-serbskiej, serbsko-macedońskiej i później na wjeździe do Grecji. W każdym z wymienionych przypadków obawy były bezpodstawne: na każdej z nich spędziliśmy od 5 do maksymalnie 30 minut.
6. Dokumenty. Co się może przydać? Oczywiście paszport (w granicach Unii – dowód osobisty), prawo jazdy, dowód rejestracyjny, OC i wspomniana wyżej zielona karta.
7. Inne wydatki. Poza wydatkami na drogi i noclegi, musieliśmy też kilka razy zapłacić za parking oraz jeden mandat za brak opłaty parkingowej (ok. 20 euro w Budapeszcie). Ale wybieraliśmy (naszym zdaniem) bezpieczne miejsca do parkowania ze względu na sporą ilość bagażu w samochodzie i na parkingach nie oszczędzaliśmy. Wymagało to jednak czasami od nas lekkich akrobacji z kombinowaniem bilonu. Gdzieś w czeluściach internetu przeczytałam też, że Serbowie wymagają zapasowego kompletu żarówek samochodowych, więc takie nabyłam po drodze.
Jak widać, nie taki diabeł straszny, jak mogło się wydawać na początku. Jeżeli ktoś z was odbył podobną podróż, podzielcie się wrażeniami. Bo powoli zaczynam planować kolejną!
Droga jest celem
Najpierw na horyzoncie pojawia się lekka błękitnawa poświata. Po chwili niebo nabiera rumieńców, czuję, że za chwilę będę świadkiem czegoś niezwykłego. Całe to widowisko obserwuję we wstecznym lusterku. Więc kiedy mam okazję zjechać z autostrady, bez chwili namysłu zbaczam do małej wioski nad zatoką.
Najpiękniejszy wschód słońca, jaki dotychczas widziałam, staje się zwieńczeniem mojej dziewięciodniowej podróży. Za mną siedem państw, pięć stolic, prawie 2700 km. Kiedy kilka tygodni wcześniej wpadam na pomysł wybrania się w tę podróż samochodem, wszystko wydaje się być zupełnie nierealne. Perspektywa tylu kilometrów za kółkiem, milion pytań o to, z kim jechać? Dokąd? Jak uniknąć nieprzewidzianych komplikacji? Byłam bliska odstąpienia od tego zamiaru. Ale potem przyszła refleksja: dlaczego zawsze wybieramy zachowawcze i bezpieczne drogi? Dlaczego nie otwieramy drzwi, jeżeli nie wiemy, co za nimi się kryje? Dlaczego sami sobie odbieramy szansę na niezapomniane przeżycia?
Tak oto trafiam na trasę, prowadzącą z Gdyni do Xylokastro, małego miasteczka nad Zatoką Koryncką. Ale to nie destynacja jest celem. Celem staje się sama droga. A ta niesie ze sobą wiele nieznanych mi dotychczas doznań.
O praktycznych stronach samochodowej podróży po Europie chętnie opowiem w osobnym tekście. Dzisiaj chcę tylko podzielić się z Wami moją radością – choć podróż dobiegła końca, skumulowałam niesamowicie dużo pozytywnej energii i ciepłych wspomnień. Było warto!