Są na Ziemi miejsca, które swoje istnienie zawdzięczają ścieraniu się żywiołów. Walka jest ich stwórcą i jednocześnie sensem istnienia. Nie mogłam wymarzyć gorszej lepszej pogody dla odwiedzenia klifów nad Morzem Północnym – ze sztormem im do twarzy.
Tag Archives: fotopodróże
Wybory w Grecji okiem obcokrajowca
Jedni się gorączkowali: „Nie uda im się!”. Inni spokojnie czekali na wynik. Ja przywoływałam w myślach sceny z House of Cards i wyobrażałam sobie te wszystkie zakulisowe układy, układziki, intrygi i liczenie tych, co zagłosują „za”. Do trzech razy sztuka, mówią. Ale tym razem się nie udało.
Zgodnie z grecką konstytucją, głową państwa greckiego jest prezydent. Jednak to parlament decyduje, kto nim zostanie. Procedura przewiduje trzy głosowania, przy czym za ostatnim razem pułap wymaganych głosów się zmniejsza. Tak na wszelki wypadek, żeby ułatwić sprawę. Zdarza się jednak, że nawet to nie ratuje. Tak się stało w grudniu ubiegłego roku: podczas trzeciego głosowania tuż przed Sylwestrem kandydatowi rządzącej koalicji zabrakło 12 głosów. Continue reading
Peloponez: po co do Patras? (cz. 1)
Czasami się zastanawiam, po co niektóre miejsca wnoszone do przewodników turystycznych. Szczególnie w Grecji, gdzie za każdym zakrętem czeka widok, z którym by się chciało drukować pocztówki i wysyłać w świat. Patras, w oryginale Πάτρα, byłoby miastem raczej pomijanym przez turystów. Ale ma coś, dla czego warto przejechać te paręset kilometrów z Aten.
Już na pierwszy rzut oka widać, że Patras jest jednym z największych miast Grecji. Życie tutaj toczy się szybciej, kierowcy są bardziej niecierpliwi, ale czas poobiedniej sjesty i tak jest święty. Miasto trochę cichnie, staje się bardziej senne, żeby wieczorem ponownie przyśpieszyć. Życie wieczorne w Patrze kręci się wokół głównego deptaku, na którym nie braknie restauracji i kawiarni, a sklepy są otwarte do późnego wieczoru. Z tego względu wiele mieszkańców północnego Peloponezu zjeżdża się na wieczorne zakupy – takie sieciówki jak Zara, Stradivarius czy od najbliższego czasu H&M, ma swoje sklepy tylko w Patrze. „Mogłabym jeździć do Aten, ale tutaj jest bardziej kameralnie i mniej turystów” – opowiada moja przyjaciółka Vlasia, z którą obserwujemy zachodzące słońce nad miastem.
Kilka godzin wcześniej pokonuję schody wiodące wprost do ul. Św. Mikołaja. Ulica prowadzi do portu (drugi co do wielkości w kraju), tak jak większość jej równoległych. Miasto ma prostą siatkę prostopadłych i równoległych ulic, tworzących kwartały, trudno jest więc się zgubić. Spacerując łatwo odnieść wrażenie, że jest to jedno z najbardziej zaniedbanych, brzydkich i brudnych miast – nawet w przewodniku czytam, że jednym z najpiękniejszych budynków jest teatr miejski „Apollo”.
Architekt Ernst Ziller wzorował się na mediolańskiej La Scali. Jednak co z tego, gdy obok straszy wieżowiec w stylu PRL. Takie jest całe dolne miasto Patry – szare pudełka domów od czasu do czasu poprzetykane są ładniejszym fasadem. Tym bardziej zachwyca bazylika św. Andrzeja. I choć nie jestem wielką miłośniczką i znawczynią architektury sakralnej, wnętrze kościoła urzekło mnie ogromnie.
Po chwili wytchnienia w chłodnych murach świątyni, ruszam pod górę – do tzw. górnego miasta. Prowadzą tam liczne wąskie ścieżki i schody. Po pokonaniu połowy docieram do miejsc, które ukazują zupełnie inną twarz Patry. Ale o niej, a także o tym, gdzie zjeść i jak najlepiej dotrzeć do Patras – już wkrótce.
Pocztówka z raju: zachód słońca na serpentynach
Moje zamiłowanie do górskich serpentyn rośnie wraz z każdą nową wyprawą. A jak wyglądał ten pierwszy raz? Rzecz dzieje się w Andaluzji. Patrzę, jak zachodzące słońce zalewa pomarańczowym światłem cały taras i myślę o barwach nieba, w jakie prawdopodobnie teraz maluje niebo w górach. Najlepsze zwieńczenie dusznego dnia.
Tego dnia naszym celem była Ronda – malowniczo położone miasto, słynące m.in. z najstarszej areny walk byków. Polecane przez przewodniki, obowiązkowy punkt każdej wycieczki. Jednak to nie to miejsce zapadnie mi w pamięć.
Może to upał, może zmęczenie. Ale zamiast architekturą miasta, zachwycam się czym innym. Kilometry krętej drogi zboczem gór. I niesamowity widok raz po prawej, raz po lewej stronie. To był chyba pierwszy raz, gdy żałowałam, że nie jestem pasażerem.
Nie śpieszyło nam się – zatrzymywaliśmy się prawie na każdym szerszym poboczu i wysepce. Gorzej szło z przestrzeganiem ograniczenia prędkości. O ile fajnie jest zjeżdżać pustą drogą, o tyle rosnący z tyłu ogonek samochodów czasami stresuje. Dobra szkoła opanowania, szczególnie, że Hiszpanie uwielbiają trąbić.
Na prostą wyjeżdżamy gdy ostatnie promienie słońca żegnają horyzont. Idealny moment na myśl „to był udany dzień”.
Peloponez: droga do Limni Doxas
Zupełnie tego nie świadoma, wpakowałam się na drogę prowadzącą do kotliny między najwyższymi szczytami Peloponezu. Nawigacja prowadziła nas na manowce, wybierając najwęższe i najbardziej niedorzeczne kierunki w górskich wioskach. A może brak świadomości, co mnie czeka, okazał się być zbawienny?
Co jest lepsze od jednej baby w samochodzie? Bab kilka. A właściwie pięć. Bez dziewczyn nocowałabym w górach, w dodatku wcale nie jestem pewna, czy w jakimś cywilizowanym miejscu. Być może musiałabym pożegnać moją Ibizkę na skalistej ścieżce w wiosce, której teraz nie mogę nawet zlokalizować na mapie. Razem udało nam się jednak dotrzeć do celu i, tylko z lekkim poślizgiem, z powrotem na bezpieczne wybrzeże.
Zgodnie z nawigacją, z Xylokastro do jeziora Doxa jest 65km. Najciekawiej zapowiada się środkowy odcinek i, przyznam szczerze, że chcę tam dotrzeć chyba bardziej niż do samego Doxa. Wyjeżdżamy w południe. Droga prowadzi ostro w górę już za autostradą, biegnącą wzdłuż północnego wybrzeża Peloponezu. W sumie, nie powinnam się temu dziwić, w końcu codziennie widzę góry z każdego niemal punktu w moim małym miasteczku.
Najpierw więc mocno w górę, aby po chwili wyjechać na rozległą równinę – szachownicę upraw, w większości winogron. Solidnie na mapie nakreślona droga raz jest szerokim czarnym asfaltem, innym razem wąską, rozpadającą się betonową nawierzchnią. Błądzić zaczynamy w momencie, gdy trasa znowu prowadzi ostro w górę, tym razem nie na żarty utrudniając prowadzenie. Wąska jezdnia, przepaść po jednej stronie i ściana po drugiej, od czasu do czasu jakiś samochód z naprzeciwka i rozwidlenia. W prawo czy w lewo? Szerokie uliczki odchodzące w bok, nieraz kończyły się ślepo – jakimś zabitym dechami domem lub wymarłym podwórkiem. A drogi z kocich łbów, wyglądające jakby prowadziły do czyjegoś domu, okazywały się być skrótami między jedną wioską a drugą.
W pewnym momencie czuję się jak w jakiejś grze. Muszę pokonać tak niespodziewane przeszkody, że bezwolnie się uśmiecham nawet w mało zabawnych momentach. Znienacka naprzeciw wyskakują pickupy obładowane ludźmi, raz drogę blokują owce, innym – trzy ciężarówki, stojące jedna przy drugiej. Czuję ogromną ulgę, gdy na horyzoncie widzę morze. Znak, że prawie wróciłyśmy do domu.
Jedno muszę przyznać – po drodze spotykamy same życzliwe osoby. Prawie nikt nie zna angielskiego, a my tylko podstawowe słowa po grecku, jednak każdy próbuje wytłumaczyć nam drogę jak najdokładniej. Aż ostatecznie, spytany o drogę mężczyzna, wsiada do swojej ciężarówki i pokazuje nam ostatnie kilka kilometrów do Doxa.
Jezioro jest malowniczo położone między niemal najwyższymi punktami Peleponezu: Chelmos (2355m) i Ziria (2376m), znana też pod nazwą Kyllini, miejsce narodzin Hermesa, boga kupców i podróżnych.
Doxa jest zbiornikiem sztucznym, powstałym jako część systemu irygacyjnego okolicznego regionu. Dzięki temu w dolinach rozwija się rolnictwo, a okoliczna przyroda jest niezwykle piękna. Jezioro jest w kształcie odwróconego serca z półwyspem, na końcu którego znajduje się mały kościółek. Stąd roztacza się cudny widok na okoliczne wzgórza i góry, a woda w jeziorze – niezwykle czysta.
Nawet na tym odludziu spotykamy bezpańskie psy i koty. Muszę pamiętać, żeby wszędzie zabierać ze sobą jakieś smakołyki.
Pokonanie 65km zajmuje nam ok. 2,5h w jedną stronę i 1,5h powrót. Większości mijanych krajobrazów nie udaje mi się uwiecznić – uroki bycia kierowcą. Okolice Doxa polecam na takie krótkie wypady, również z namiotem. Warto też zatrzymać się w którejś z mijanych wiosek na kawę.
Grecja prawdziwa, żywa, na wyciągnięcie ręki! Wkrótce więcej zdjęć i opowieści.
fot./tekst Ana Matusevic; kopiowanie i rozpowszechnianie tekstu oraz zdjęć bez mojej pisemnej zgody zabronione.
Grecja: dzień targowy w Xylokastro
Jest piątek, siódma rano. Moi współlokatorzy wpadają do domu z pełnymi siatami świeżych warzyw. Od świtu na krańcach Xylokastro rozkładają swoje stoiska lokalni rolnicy, towar zwożą na starych pickupach. W to przedpołudnie na bazarku pojawi się niemal każdy – aby zrobić zakupy na cały tydzień, przy okazji też porozmawiać, bo bez tego Grecy nie byliby Grekami.
Nie błądzę, trafiam na targ idąc w kierunku przeciwnym, niż obładowane siatkami rowery i skutery. Odkąd wielu Greków straciło pracę, a kryzys stał się dotkliwym doświadczeniem dla wielu rodzin, zakupy na bazarze ponownie nabrały na znaczeniu. Można tu sprzedać i kupić wszystko, co da się wyhodować pod greckim słońcem. Ekologiczne, domowe: warzywa, owoce, wino, miód. Świeżo złowione ryby. Jaja od szczęśliwych kur. Jest październik i stoiska aż kipią kolorami.
Mój aparat wzbudza zainteresowanie, pytam, czy mogę zrobić kilka zdjęć. Nagle ląduję w samym centrum zgiełku – leciwi panowie wciągają brzuchy i zaczynają pozować. Jednocześnie przekrzykują się z innymi sprzedawcami, kierując mnie, komu jeszcze muszę zrobić zdjęcie! Niewiele rozumiem, angielski wcale nie jest pomocny, więc tylko się uśmiecham i powoli idę do przodu. Przy okazji zostaję poczęstowana rodzynkami, orzechami i już wiem, że będę tu wpadać częściej.
W zależności od tego, czego szukasz, na bazar warto wybrać się z samego rana lub tuż przed końcem dnia targowego, czyli ok. 13. Z rana można mieć pewność, że niczego nie zabraknie, natomiast w południe zredukowane ceny zachęcają do wykupienia resztek.
Grecja prawdziwa, żywa, na wyciągnięcie ręki! Wkrótce więcej zdjęć i opowieści.
fot. Ana Matusevic; kopiowanie i rozpowszechnianie tekstu oraz zdjęć bez mojej pisemnej zgody zabronione.
O czym warto pamiętać, wyruszając w podróż samochodem
Najsmutniejszym momentem mojej samochodowej podróży z Polski do Grecji wcale nie był mandat za brak opłaty parkingowej w Budapeszcie. To nie ruch drogowy w Belgradzie zostawił smutne wspomnienia. Ani nawet stan portfela po przejechaniu wzdłuż Grecji autostradą. Najgorsza była chwila, gdy uświadomiłam sobie, że to już koniec drogi. Gdy nawigacja bezdusznym głosem oznajmiła „jesteś u celu”.
Jednak na początku wcale nie byłam taka pewna, czy wszystko pójdzie gładko i zgodnie z planem. Czas również mieliśmy ograniczony – do Aten musieliśmy dotrzeć najpóźniej w nocy z 11 na 12 października. Była to też pierwsza moja tak długa trasa, którą musiałam pokonać za kierownicą samodzielnie, dlatego obaw było co niemiara.
Trasę zaczęłam planować, gdy tylko zapadła decyzja o tym, że jadę. Wybrałam, z mojego punktu widzenia, najłatwiejszą, przez Czechy, Słowację, Węgry, Serbię i Macedonię. Następnie sprawdziłam, czy nie potrzebuję wiz i co muszę mieć ze sobą przy przekraczaniu granicy samochodem. Takie praktyczne rady można znaleźć na forach internetowych oraz kilku blogach, jednak większość okazała się być sprzed kilku lat i tym samym informacje były przestarzałe (np. w Serbii kierowcy muszą mieć włączone światła mijania również w dzień).
Podróż jest zawsze dużą niewiadomą. Niespodzianki czekają na każdym kroku, ale tych niemiłych jest znacznie mniej, kiedy uczymy się na doświadczeniu innych. Dla wszystkich chętnych podjęcia autowyzwania, zebrałam kilka moich spostrzeżeń, które mogą się przydać.
1. Samochód. Przed wyjazdem poprosiłam mechanika o dokładne sprawdzenie stanu technicznego auta. Za radą przyjaciół, sprawdzone zostały również koła, w tym to zapasowe. Chciałam być pewna, że w czasie podróży nie ujawni się żadna niespodziewana usterka. Szczególnie, że to, co znajduje się pod maską, wciąż pozostaje dla mnie prawdziwą magią.
2. Zielona karta. Jeżeli trasa prowadzi poza granice Unii Europejskiej, poproś swojego ubezpieczyciela OC o tzw. zieloną kartę. Zielona karta sama w sobie nie jest ubezpieczeniem, lecz potwierdza posiadanie OC w nieunijnych krajach Europy. O jej pokazanie poproszono mnie na granicy serbsko-macedońskiej. Nie wiem, jak inni, ale w PZU zielona karta jest bezpłatna dla posiadaczy OC tej firmy.
3. Opłaty za drogi. Czechy, Słowacja i Węgry posiadają wygodny system winiet. Winiety można kupić na stacji benzynowej lub na granicy. Koszt winiet wyniósł mnie odpowiednio: 310 koron czeskich w Czechach, 10 euro w Słowacji i 13 euro na Węgrzech. W Serbii, Macedonii i w Grecji opłaty za autostrady wnosi się, podobnie jak w Polsce, na bramkach. Przejazd z Trójmiasta do Katowic autostradą (a właściwie płatna autostrada skończyła się ok. 100km przed Łodzią) kosztował mnie 30zł. W Serbii na bramkach wydałam 13 euro, w Macedonii 6 euro (ale po Skopje zboczyliśmy na górskie drogi w okolicach Ohrid), w Grecji bezproblemowa jazda z pięknymi widokami kosztowała 38 euro (od granicy z Macedonią aż do Koryntu).
4. Noclegi. Chciałam zostawić sobie wolną rękę, jeśli chodzi o czas przyjazdów i odjazdów do poszczególnych punktów na trasie, dlatego nie planowałam noclegów zawczasu. Najczęściej rezerwowaliśmy jakiś hotel lub pensjonat na booking.com niemal tuż przed przyjazdem do konkretnego miejsca. Dzięki temu udało nam się znaleźć fajne miejsca za okazyjną cenę (taki last minute). W Budapeszcie nocowaliśmy dwa kroki od starego miasta Budy, w Skopje w przesympatycznym apartamencie, a w Atenach w dizajnerskim pornohotelu (zainteresowaym przybliżę szczegóły!). Najbardziej nieudanym wyborem był przydrożny hotel w Serbii, gdzie za 40 euro mogłam słyszeć zza ściany każdy szmer i chrap, natomiast najbardziej udany nocleg znalazł nas w Ochrydzie. Zaczepił nas miły chłopak na rowerze, który zaoferował pokoje z widokiem na miasto, góry i jezioro za zawrotną cenę 20 euro. Cudowne miejsce.
5. Przekraczanie granic. Chyba nie muszę pisać o tym, że przekraczanie granic w Unii Europejskiej jest wręcz niezauważalne. W wielu miejscach nie ma nawet ani śladu po szlabanach. Trochę martwiłam się o czas, jaki przyjdzie spędzić na granicy węgiersko-serbskiej, serbsko-macedońskiej i później na wjeździe do Grecji. W każdym z wymienionych przypadków obawy były bezpodstawne: na każdej z nich spędziliśmy od 5 do maksymalnie 30 minut.
6. Dokumenty. Co się może przydać? Oczywiście paszport (w granicach Unii – dowód osobisty), prawo jazdy, dowód rejestracyjny, OC i wspomniana wyżej zielona karta.
7. Inne wydatki. Poza wydatkami na drogi i noclegi, musieliśmy też kilka razy zapłacić za parking oraz jeden mandat za brak opłaty parkingowej (ok. 20 euro w Budapeszcie). Ale wybieraliśmy (naszym zdaniem) bezpieczne miejsca do parkowania ze względu na sporą ilość bagażu w samochodzie i na parkingach nie oszczędzaliśmy. Wymagało to jednak czasami od nas lekkich akrobacji z kombinowaniem bilonu. Gdzieś w czeluściach internetu przeczytałam też, że Serbowie wymagają zapasowego kompletu żarówek samochodowych, więc takie nabyłam po drodze.
Jak widać, nie taki diabeł straszny, jak mogło się wydawać na początku. Jeżeli ktoś z was odbył podobną podróż, podzielcie się wrażeniami. Bo powoli zaczynam planować kolejną!
Droga jest celem
Najpierw na horyzoncie pojawia się lekka błękitnawa poświata. Po chwili niebo nabiera rumieńców, czuję, że za chwilę będę świadkiem czegoś niezwykłego. Całe to widowisko obserwuję we wstecznym lusterku. Więc kiedy mam okazję zjechać z autostrady, bez chwili namysłu zbaczam do małej wioski nad zatoką.
Najpiękniejszy wschód słońca, jaki dotychczas widziałam, staje się zwieńczeniem mojej dziewięciodniowej podróży. Za mną siedem państw, pięć stolic, prawie 2700 km. Kiedy kilka tygodni wcześniej wpadam na pomysł wybrania się w tę podróż samochodem, wszystko wydaje się być zupełnie nierealne. Perspektywa tylu kilometrów za kółkiem, milion pytań o to, z kim jechać? Dokąd? Jak uniknąć nieprzewidzianych komplikacji? Byłam bliska odstąpienia od tego zamiaru. Ale potem przyszła refleksja: dlaczego zawsze wybieramy zachowawcze i bezpieczne drogi? Dlaczego nie otwieramy drzwi, jeżeli nie wiemy, co za nimi się kryje? Dlaczego sami sobie odbieramy szansę na niezapomniane przeżycia?
Tak oto trafiam na trasę, prowadzącą z Gdyni do Xylokastro, małego miasteczka nad Zatoką Koryncką. Ale to nie destynacja jest celem. Celem staje się sama droga. A ta niesie ze sobą wiele nieznanych mi dotychczas doznań.
O praktycznych stronach samochodowej podróży po Europie chętnie opowiem w osobnym tekście. Dzisiaj chcę tylko podzielić się z Wami moją radością – choć podróż dobiegła końca, skumulowałam niesamowicie dużo pozytywnej energii i ciepłych wspomnień. Było warto!
Armenia: na północ od Erywania
Światło w końcu tunelu zbliża się z prędkością większą, niż bym się tego spodziewała. Przymykam powieki, spodziewając się ostrych promieni słonecznych… Ale nic takiego nie następuje. Wyjeżdżamy spod masywnych wzgórz prosto na niezbyt szeroką drogę, która prowadzi przez las. Las z prawdziwego zdarzenia – pełen liściastych drzew. Zielonych drzew.
Odmiana krajobrazu za oknem jest zaskakująca. Z południa na północ Armenię przecina główna arteria komunikacyjna kraju: droga z Iranu do Gruzji. Prowadzi wśród czerwonych pól spalonych słońcem – głównie, ponieważ w pewnym momencie czerwony kurz i temperatura opada, ustępując miejsce typowo polskiej pogodzie. Z okna widać pola kapusty, pasące się bydło, porośnięte lasem góry.
Jedziemy marszrutką do prowincji Lorri. Stąd pochodzi m.in. najsłynniejszy ormiański poeta Tumanyan, tutaj urodził się projektant wojskowych MiGów – Mikoyan. Prawdę mówiąc, dotychczas sądziłam że „migi” mają swoją nazwę od dużej prędkości, tymczasem jest to skrót od nazwisk konstuktorsko-projektanckiego duetu „Mikoyan i Gurevich”. Lorri zapisało się w historii Armenii również trzęsieniem ziemi o bardzo silnej, jak na dany region, mocy. Choć do kataklizmu doszło w 1988 roku, w wielu miejscach do dziś straszą częściowo zburzone, nieodbudowane budynki.
Armenia małych miasteczek i wsi to poruszający obraz. Jeżeli wydawało mi się, że w Erywaniu jeździ ogromna liczba starych moskwiczy, ład i wołg, to poza stolicą są one głównymi środkami transportu. Nasza marszrutka, w porównaniu z większością autobusów, kursujących na zamiejskich trasach, jest okazem wyjątkowo nowoczesnym. Pędzimy ponad stówkę na godzinę – zarówno po dwupasmowej „autostradzie” Iran – Gruzja, jak i po górskich serpentynach Lorri.
Za kierownicą siedzi Ando. Ando czasami się denerwuje, gdy nie może wyprzedzić wlokącego się przed nami grata. Ale generalnie ma wiele cierpliwości i empatii. Oferuje mi swoją bluzę, gdy zmarznięta wracam ze spaceru. Zagaja kilkoma słowami po polsku. „Służyłem w Polsce, pod Szczecinem” – kontynuuje już po rosyjsku i rozbrajająco przeprasza, że więcej polskich słów nie pamięta. Jako wojskowy spędził cztery lata przy granicy z Niemcami, żeby po rozpadzie bloku wschodniego wrócić do ojczyzny. Potem walczył za Górski Karabach, znowu wrócił do Erywania, aż usiadł za kółkiem busa, wożącego turystów na północ kraju.
Takich rozmów i spotkań przeżywam wiele. Za to uwielbiam prowincję – tutaj ludzie żyją własnym tempem, lubią opowiadać i słuchać. Na przykład Rozoczka. Codziennie ktoś z rodziny lub sąsiadów przywozi ją na ruiny twierdzy Lori, gdzie sprzedaje cienkie świece zapalane w intencji przy świętych obrazkach. Żegnając się, życzy miłego dnia.
Ludzie i ich spracowane dłonie. Umorusani mężczyźni, naprawiający moskwicza na poboczu. Dzieciaki, przesiadujące przy małym lokalnym sklepiku. I bezpańskie psy. Tych jest dużo i wszędzie – na ulicach Erywania oraz w miejscach odwiedzanych przez turystów. Niektóre wyglądają tak, jakby jadły tylko to, co przyjezdni tacy jak my, im zostawią.
Mijamy miasteczka, założone przez Ormian uciekających przed zagładą w Turcji. Mijamy doliny, wzgórza, góry. Kierujemy się do Stepanavan, bo w okolicy jest coś, co Anna (nasza ormiańska koleżanka) chce koniecznie nam pokazać. Park dendrologiczny, założony w latach trzydziestych przez Polaka, Leonowicza. Do dziś mieszka tu jego rodzina i bardzo o park dba. O park dba również Polska. Z funduszy pomocowych w ostatnich kilku latach zostały sfinansowane liczne prace renowacyjne. Spacer w cieniu swojskiej lipy tysiące kilometrów od domu jest przeżyciem nietypowym. Twórcy parku udało się u stóp armeńskich gór stworzyć tak dobrze znany, polski las.
Okolicę otula delikatna mgła. Na horyzoncie widać zarys gór. Tysiąc lat temu w tym miejscu kwitł handel i życie polityczne. Powstawały i upadały księstwa. O chwale minionych wieków przypominają ruiny twierdzy Lorri nad zapierającym dech w piersiach kanionem. Twierdza z przylegającym bogatym miastem, które wyrosło na głównym szlaku handlowym średniowiecznej Armenii, stanowiły łakomy kąsek dla najeźdźców: Persów, Turków, Mongołów.
Echo niesie nasze ostrożne kroki, stawiane na zboczach kanionu. Wracamy na górę i ruszamy w drogę powrotną. Różnica temperatur tutaj a w Erywaniu jest ponad dwukrotna, znowu można otworzyć okno i cieszyć się ciepłym wiatrem. Ando puszcza jakąś lokalną muzykę, do miasta docieramy późnym wieczorem. Ulice tętnią życiem, zupełne przeciwieństwo tego, co widzieliśmy na północy. Pełna pięknych i niezwykłych kontrastów Armenia. Będę tęsknić.
fot. Ana Matusevic, powielanie i kopiowanie bez mojej pisemnej zgody jest zabronione.
Targ w Erywaniu >> || Północ Armenii >> || Tradycyjny ormiański chleb >> || Spacer po Erywaniu >>
Erywań: miasto spalone słońcem
Wraz z ciepłym wiatrem przez okno wpada bliskowschodnia melodia. Kurz, podnoszony przez samochody na dole, osiada na rozgrzanej upalnym dniem skórze. W Erywaniu późny wieczór.
Powietrze drga, a ja czuję się trochę jak we śnie. Za mną długa i męcząca podróż, zakończona nocną przejażdżką po śpiącym mieście. Neony przeglądają się w wodach rzeki Araks, po ulicach mkną ostatnie, a może już pierwsze tego dnia, taksówki. Stolica Armenii leży w dolinie Araratu, którego ośnieżony szczyt dumnie góruje nad miastem. Przynajmniej tak to wygląda na kartkach pocztowych. W rzeczywistości nie udało mi się dostrzec świętej ormiańskiej góry – kurz i smog otula Erywań niczym całun.
Widać za to monumentalną Mayr Hayastan – Matkę Armenię. Jest to ormiańska „statua wolności”, jeden z najbardziej rozpoznawalnych obiektów tego kraju. Trudno sobie wyobrazić, ale jeszcze w pierwszej połowie XX wieku w tym miejscu stał pomnik Stalina – jako symbol zwycięstwa narodu sowieckiego w drugiej wojnie światowej. Symbolika Matki Armenii pozostaje podobna. Rosyjska wikipedia wciąż podkreśla pamięć o „wojnie ojczyźnianej”, ale wśród Ormian bardziej jest rozpowszechniona interpretacja związana z obroną przed Turkami.
„Siła zapewnia pokój” – takie przesłanie ma twórca wojowniczej Ormianki. Jest to także hołd kobietom, które z ogromnym poświęceniem włączały się do powstańczych lub partyzanckich walk przeciwko osmańskim okupantom i kurdyjskim bojówkom. „Nigdy więcej” – zdaje się mówić postawa Matki Armenii. Nigdy więcej takiego przelewu krwi, jakie miało miejsce podczas ludobójstwa Ormian w okresie pierwszej wojny światowej. Zaplanowana eksterminacja chrześcijańskiej ludności, która w wyniku pokoju po wojnie turecko-rosyjskiej znalazła się w granicach Imperium Osmańskiego. Szacuje się, że w ciągu kilku lat konsekwentnie realizowanej akcji „ostatecznego rozwiązania” zginęło ok. 1,5 mln Ormian. Do dziś Turcja neguje ludobójstwo, co jest jednym z powodów braku stosunków dyplomatycznych między tymi krajami.
Sam Erywań jest monumentalnym pomnikiem Aleksandrowi Tamanianowi – twórcy współczesnej stolicy Armenii. Swoje dzieło życia rozpoczął na początku lat 20. ubiegłego wieku, kiedy za przyzwoleniem Moskwy postawił sobie za cel w miejscu prowincjonalnego miasteczka wybudować prawdziwe europejskie miasto. I, (nie)stety, udało mu się to. Dzisiejszy Erywań to miasto w stylu głównie neoklasycystycznym, wybudowane na z premedytacją zburzonym dawnym Erywaniu.
Plan Tamaniana jest realizowany nawet dziś, dzięki czemu miasto jest spójne stylistycznie. Spójności sprzyja też tufa – główny materiał budulcowy, kamień o charakterystycznym czerwonawym odcieniu. W centrum zauważalne jest też zamiłowanie do budowania kamiennych placów, które zupełnie nie sprawdzają się latem, gdy temperatura sięga 40 stopni.
Sytuację ratują liczne fontanny oraz miejsca z wodą pitną, zwane potocznie pulpulakami. Górska, bardzo dobra woda, jest więc dostępna za darmo dla wszystkich.
W planowaniu miasta o harmonijnej architekturze Tamanian nie przewidział dwóch rzeczy – czynnika ludzkiego i nieprzewidywalnego wiatru historii. Historia do przestrzeni miasta wniosła wiele siermiężnych elementów. Paradoksalnie, to one najbardziej przyciągają moją uwagę. Pozostałości po sowieckiej przeszłości jest wiele, choć nie tak dużo, jak poza stolicą. Z kolei ludzie wnoszą w tę uporządkowaną miejską planszę dużą dozę chaosu: między domami rozpościera się plątanina kabli, oligarchowie z zacięciem budują kiczowate wille, po ulicach jeżdżą auta, które swój żywot miały zakończyć co najmniej dziesięć lat temu. Erywań tonie w kurzu i spalinach.
Życie w Erywaniu odmierzane jest weekendami. Choć w powszednie wieczory tarasy knajpek i ogródki kawiarni są również zapełnione, to piątek wyzwala w erywańczykach gorączkę imprezowej nocy. Ulice zapełniają pięknie ubrane Ormianki, z przejeżdżających aut głośno gra muzyka, impreza trwa do rana. Sobotnie przedpołudnie mija w bardzo leniwym tempie, żeby wieczorem znowu przyśpieszyć – jest nawet głośniej, intensywniej, bardziej. Kac moralny pomagają wyleczyć ekipy porządkowe, o świcie zamiatające wczorajsze grzeszki stylowymi miotłami.
Wielu Ormian ma ogromny sentyment do sowieckiej przeszłości oraz sporo sympatii do Rosji. Któregoś wieczoru prowadzę zajmującą rozmowę z młodym Ormianinem. Przekonuje mnie, że Polska wiele traci na nienawiści do Putina, a Unia w skutek licznych embargo szybko zbankrutuje. W przeciwieństwie do swoich najbliższych sąsiadów, Gruzinów, tutaj Rosja nie jest postrzegana jako agresor. Armenia zdecydowała się przerwać dotychczasowy eurointegracyjny kurs i przystąpić do Unii Celnej z Rosją. Unia Celna nie jest jednak tworem typowo gospodarczym. Przed akcesją, władze w Erywaniu powinny spełnić szereg wymagań Moskwy, co skutkuje gospodarczym i politycznym uzależnieniem kraju. Choć język rosyjski jest w mieście obecny wszędzie, niektórych niepokoją na nowo wywieszone tablice informacyjne po rosyjsku na rządowych budynkach.
Upalny Erywań. Fascynujący, ale na dłuższą metę trochę męczący. Żeby zaczerpnąć świeżego powietrza, warto wybrać się za miasto. W góry. W podróż na północ, gdzie pogoda jest bardziej zbliżona do polskiego chłodnego lata, a zamiast spalonych słońcem pól oczy cieszą zielone lasy.
fot. Ana Matusevic, powielanie i kopiowanie bez mojej pisemnej zgody jest zabronione.
Targ w Erywaniu >> || Północ Armenii >> || Tradycyjny ormiański chleb >>
Armenia: rzut okiem do kuchni
Facet w czapce z daszkiem przechyla się przez krawędź murowanego okrągłego pieca i wygląda, jakby za chwilę do niego miał wpaść. Raz po raz zanurza się tak w gorących czeluściach, sprawnym ruchem przyklejając kawałki białego ciasta do ściany pieca. Po chwili chleb jest gotowy. W kolejce czeka kilkanaście osób.
Tonir, lub tondir, to tradycyjny piec do wypiekania ormiańskiego chleba. Okrągłe chrupiące placki to matnakasz – najbardziej powszechny chleb, który podaje się do wszystkiego. Buchający od pieca żar i ogólny gorąc w piekarni nie przeszkadza kupującym. Tłoczą się przy ladzie w oczekiwaniu na swoją kolej zamówienia karabachskich placków z pietruszką i lawaszu. Pietruszka jest dla mnie największym zaskoczeniem – dodaje się ją do wszystkiego.
Matnakasz i lawasz towarzyszy nam niemal przy każdym posiłku. Do zupy, do szaszłyków, do jajecznicy. W sposób tradycyjny lawasz – cienki pszenny placek – piecze się w tonirze zakopanym w ziemi. Z mąki pszennej na zakwasie rozwałkowuje się cienki placek, umieszcza go na twardej „poduszcze”, przy pomocy której przykleja się go do ściany pieca. Lawasz piecze się błyskawicznie, gotowy do spożycia od razu po wybraniu z pieca.
W produkcji mniej tradycyjnej lawasz piecze się w specjalnych praskach. Mam okazję obserwować cały ten proces w jednej z piekarni. Duże, gotowe już placki, pakuje się w foliowe woreczki. Lawasz szybko wysycha i staje się mało elastyczny, dlatego warto go przechowywać w folii. Jedni jedzą go bez niczego, inni zwijają z mięsem i warzywami w coś w rodzaju tortilli.
Kaukaska kuchnia fastfoodowa obfituje w placki i pierożki z nadzieniem. Chinkali, gruzińskie pierogi z mięsem, w wersji ormiańskiej smaży się na głębokim oleju. W smaku zbliżone do moich ulubionych tatarskich czebureków, których tutaj nie udało mi się znaleźć, a dostępne są (jak się później okazało) w budach w przejściach podziemnych i dworcowych. Z ormiańskich smaków na uwagę zasługuje również suszona wołowina – my jedliśmy ją pokrojoną w cienkie paski w sałatce z warzywami i kurczakiem.
Kuchnia ormiańska jest tak bogata w smaki, że dla spróbowania wszystkich specjałów nie wystarczy jeden turystyczny wyjazd. Trzeba jednak się przygotować na dużą ilość mięsa i białego chleba. Armenia może też się pochwalić wielowiekową tradycją produkcji wina. W okolicy Areni niedawno odkryto winnicę, której wiek archeolodzy szacują na kilka tysięcy lat. Specjałem są wina z owoców granatu, natomiast dla miłośnicy mocniejszych trunków mogą sięgnąć po koniak. W czasach radzieckich 45 proc. wypijanego w całym ZSRR koniaku pochodziło z Armenii. Dzisiaj najbardziej rozpoznawalną marką w tej branży jest brandy (a jakże) Ararat.
fot. Ana Matusevic, powielanie i kopiowanie bez mojej pisemnej zgody jest zabronione.
Armenia: dzień targowy w Erywaniu
Na Wernisażu w dzień targowy takie słyszy się rozmowy: „Krasiwyj suwenir dla krasiwoj dewuszki!”, „Ruskaja, szto pakazat?”, „Dewuszka, dioszewa atdam!”. Niedzielny targ w okolicy erywańskiego Placu Republiki to miejsce, gdzie kupisz wszystko.
Powoli suniemy alejkami, z tłumem. Bramę targowiska stanowią zwały starych książek. Sowiecki atlas samochodowy, radziecka historia Górskiego Karabachu, Mały Książę po ormiańsku. Dużo podręczników – właśnie ruszył nowy rok szkolny i troskliwe rodzicielki okupują stoiska z używanymi pomocami naukowymi.
Wernisaż – nazwa dumna. Tak naprawdę jest to duży pchli targ, taki z prawdziwego zdarzenia. Wyroby tradycyjnego rzemiosła, np. rzeźba w drewnie czy dywany, starocie, ubrania z drugiej ręki, biżuteria i plastikowa chińszczyzna. Wszystko czego dusza zapragnie, doprawione lekkim kaukaskim kiczem. Wzbudzamy zainteresowanie prawie przy każdym stoisku. Blada cera sugeruje, że mamy kasę, a słowiańska uroda – że ceny należy przeliczyć na ruble. Czasami prowadzi to do nieporozumień, ponieważ 10 tys. ormiańskich dram to ok. 1 tys. rosyjskich rubli. A więc, gdy przychodzi do płacenia, można lekko się zdziwić…
Nie zawsze jednak głównym celem jest upchnięcie towaru. Sprzedawcy się nie nudzą – grają w karty, szachy, zagadują, rozmawiają. Tak poznajemy Lucy. Pyta, skąd jesteśmy, opowiada, że niedawno była w Polsce, odwiedzała znajomych z wolontariatu we Włoszech. Wymieniamy się kontaktami – moja towarzyszka podróży, Natalia, koniecznie ma się odezwać, kiedy wróci do Erywania w październiku na swój projekt.
Tacy, jak nasza nowa koleżanka, stanowią mniejszość. Dla większości jesteśmy Rosjankami, ewentualnie Ukrainkami. Kiedy żalę się jednemu ze sprzedawców, ten wyjaśnia: wy, słowianki, wszystkie jesteście podobnej urody. Nie obrażam się więc, ale przy następnych stoiskach upewniam się, że cena jest na pewno w dramach.
Rosjanie to najliczniejsza grupa narodowa, która odwiedza Armenię, turystycznie lub w innych celach. Polacy również bardzo chętnie przyjeżdżają do Erywania. Niestety, infrastruktura turystyczna nie jest rozwinięta. Jeżeli ktoś nie zna ormiańskiego lub rosyjskiego, podróżowanie po tym kraju na własną rękę będzie znacznie trudniejsze. Ale ma to też swoje dobre strony – Ormianie chcą rozmawiać, opowiadać i pomóc, a nie tylko czerpać zysk z turysty. Kelner w knajpie z uśmiechem odsyła nas do konkurencji, kiedy dowiaduje się, że szukamy chinkali. Sprzedawca na targu cierpliwie wyjaśnia, do czego służą sprzedawane przez niego przedmioty. Przypadkowo spotkany mężczyzna napełnia nam butelkę wodą, inny radzi, co jeszcze musimy jeszcze zobaczyć.
Wyjątek mogą stanowić Azerowie i Turcy. Granice z tymi dwoma krajami są zamknięte, Armenia jest w stanie wojny z Azerbejdżanem, niedawno ponownie zaognił się konflikt o Górski Karabach. Młoda Ormianka z hostelu przekonuje, że Azerowie i Turcy są traktowani jak każdy inny turysta, ale docierają do nas informacje, że nie zawsze tak jest. Podobnie Ormianie unikają podróży do Azerbejdżanu. Na braku oficjalnych kontaktów handlowych i dyplomatycznych zyskuje Gruzja – to na jej terytorium dochodzi do wielu spotkań i kontraktów między azerskimi i ormiańskimi firmami.
Wróćmy jednak na nasz targ. Ormiańska sztuka ludowa to m.in. miniatury manuskryptów. Sto lat od przyjęcia przez Armenię chrześcijaństwa jako religii państwowej (pierwsza w świecie!), zostaje opracowany alfabet ormiański. Mnisi zaczynają więc przepisywać święte księgi w ojczystym języku. Piszą na pergaminie, a miniaturzyści zdobią je iluminacjami: postacie biblijne, fantastyczne stworzenia, ornamenty roślinne, bogato zdobione inicjały. Dzisiaj podobne wzory są powielane na tkanych lub wyszywanych obrazkach i obrusach.
Inną tradycją narodową jest tkanie dywanów. W tej materii czeka mnie lekki zawód – dywany, sprzedawane na Wernisażu, wyglądają na przykurzone, brudne i niechlujne. Za to panowie o podobnej aparycji, wykazują dużą dawkę energii i wigoru. „Dewuszki, jesli ustali, sadites tut!” – wołają do nas, kiedy zmęczone upałem przysiadamy na murku. Nie wykazujemy zainteresowania propozycją, ale pytamy, jak się nazywają tkane ormiańskie czapki. „Armianskij szapka” – pada odpowiedź. Rozczarowane opuszczamy gościnny zaułek dywaniarzy.
Ormianie wykazują ogromne zamiłowanie do tzw. durnostojek, choć niektóre wykonują z polotem. Wiele pamiątek wykonywane jest ręcznie, o czym można się przekonać na miejscu, obserwując pracę np. rzeźbiarza w drewnie. Drewniane ryciny przedstawiają wszystko: od Araratu i chaczkary po portrety polityków. Wśród instrumentów na uwagę zasługują bębny oraz duduk – tradycyjny instrument dęty, który od Ormian przejęli Turcy, Azerowie i Gruzini. W Armenii funkcjonują specjalne uczelnie wyższe, nauczające gry na tym instrumencie.
Obok targowiska z wyrobami artystycznymi, dużo miejsca zajmuje handel starociami. Tutaj można spędzić cały dzień na poszukiwaniach perełek. Naczynia, aparaty fotograficzne, różnego rodzaju gadżety, nawet instrumenty medyczne. Wernisaż jest też chyba jedynym miejscem w mieście, gdzie można kupić ciuchy secondhand. Typowych lumpeksów nie ma.
Ormianki przyciągają uwagę swoją niezwykłą urodą. Zawsze zadbane, w pełnym makijażu, o figurze modelki. Rzadko się uśmiechają, przez co wydają się być wyniosłe i niedostępne. Jednak przy bliższym poznaniu często okazują się być ciepłymi i serdecznymi osobami. Najbardziej skorzy do rozmowy są panowie. Bez oporów taksują kobiety od głowy do stóp i zaczepiają w mniej lub bardziej, choć częściej jednak w mniej, wymyślny sposób.
Targ na Wernisażu odbywa się w każdą niedzielę. Oprócz staroci, pamiątek i tradycyjnych wyrobów, znajdzie się też coś dla ekscentryków. Bogato rzeźbiony w drewnie rosyjski dwugłowy orzeł, duże plastikowe trójwymiarowe obrazy, futra, części samochodowe, nawet pół tablicy Mendelejewa w butelkach po coca coli. Szukasz ciekłego azotu, formaliny, kwasu? Proszę bardzo.
Po zakupach idziemy na szaszłyki. Słońce wciąż praży niemiłosiernie, więc napełniamy butelki wodą z pulpulaków i zalegamy w cieniu. Na spacer będzie czas wieczorem.
fot. Ana Matusevic, powielanie i kopiowanie bez mojej pisemnej zgody jest zabronione.
Armenia: widok z urwiska
Ruiny. Tego dnia stają się tematem przewodnim naszego wypadu na północ Armenii. Najpierw zniszczony przez trzęsienie ziemi kościółek we wsi, w której byliśmy chyba jedynymi turystami od dłuższego czasu, potem Tormakavank, z którego zostały tylko fundamenty i trochę muru, aż w końcu docieramy do Saghmosavank.
Ormianie są dumni ze swojej chrześcijańskiej przeszłości. Anna, która towarzyszy mi tego dnia, może godzinami opowiadać o dawnych klasztorach, kaplicach i kościołach rozsianych po całym kraju. „Po prostu uważam, że każdy z nas powinien znać swoją historię” – odpowiada zapytana, skąd tyle wie. Pochodzi z niedużej wsi w górach, ma około dwudziestu pięciu lat i jestem niezwykle zaskoczona jej podejściem. Szczególnie, że na twarzach młodzieży spotykanej w mijanych miasteczkach i wsiach, nie maluje się głód wiedzy.
Ciepłe mury. Pół Armenii jest wybudowana z tufu, kamienia o specyficznej czerwonawej barwie. Po długim upalnym dniu grube mury nagrzewają się na tyle, że można się przy nich ogrzać jak przy lekko ciepłym piecu. W środku wilgoć, też ciepła. Kiedy oczy przyzwyczają się do półmroku, zauważam, jak bardzo ta świątynia różni się od znanych mi kościołów katolickich. Półpuste pomieszczenia, oszczędne ozdoby, całość o wyglądzie niemal antycznym, a przecież do dziś tutaj regularnie odprawiane są modły.
Historia Saghmosavank sięga XIII wieku – w tych dawnych czasach duchowni mają niebywałego nosa do dobrych lokalizacji. Kościół wybudowano na skraju wąwozu rzeki Kasach. Gdzieś w oddali można dostrzec Aragac – najwyższy szczyt Armenii w obecnych jej granicach. W późniejszych wiekach, szczególnie pod panowaniem Turków, takie kościoły jak ten często pełnią dwojaką rolę. Z jednej strony, pozostają dobrze zorganizowanym miejscem kultu, z drugiej – prowadzą tajne szkoły dla Ormian. Książki przechowuje się w specjalnych tajnych skrytkach w ścianach w obawie przed konfiskatą i zniszczeniem ich przez Turków.
Dzisiejsza Armenia to miejsce, w którym majaczy duch komunizmu oraz odczuwalna jest bliskość kultury tureckiej. Jednak mimo nie zawsze szczęśliwych zrządzeń losu, Ormianom udało się zachować swoją religijną i narodową tożsamość. Są, na przykład, niezwykle dumni ze swojego wyjątkowego języka i alfabetu. Na erywańskim rynku można kupić breloki, ramki do zdjęć w kształcie liter, litery się wyszywa na obrusach, na małych krzyżykowych obrazkach, haftuje złotą nicią… Co ciekawe, funkcjonują dwa ormiańskie dialekty – jeden, to ten, który da się słyszeń na ulicach Erywania, drugim natomiast posługują się Ormianie z diaspory. Choć ten drugi powoli zanika i, jak się okazuje, często jest niezrozumiały dla Ormian mieszkających w Armenii.
Chaczkary, czyli kamienne krzyże – niebywale ciekawy wytwór ormiańskiej kultury. Od dawien dawna mniej lub bardziej pomysłowo i bogato zdobione w ornamentami wykute w kamieniu krzyże funduje się z okazji ważnych okoliczności. Stawiane są dla upamiętnienia wydarzeń lub w określonej intencji. W Armenii są ich tysiące, poza granicami kraju również się pojawiają – wszędzie tam, gdzie zawędrowała ormiańska diaspora. Podobno jeden znajduje się przy kościele św. Piotra i Pawła w Gdańsku (do sprawdzenia!).
Armenia to kraina górzysta. Nawet dziecko zna kształt świętej góry Ararat. Choć obecnie znajduje się na terenie Turcji, zarys jej wierzchołka widnieje na alkoholu, słodyczach, na pamiątkach, kartkach pocztowych, kiczowatych obrazkach. Góry to naturalne środowisko dla Ormian, o czym przypomina mi Anna. Akurat w momencie, gdy z zachwytem przysiadam na skraju wąwozu. Zamiast w góry, chce nas zabrać do ogrodu dendrologicznego w Stepanavan, założonego przez Polaka. Ale to już historia na osobną opowieść.
fot. Ana Matusevic, powielanie i kopiowanie bez mojej pisemnej zgody jest zabronione.
ZdjęciaL Nikon D7000, Tamron 17-50 f/2,8
O tym, jak nie zwiedziłam Växjö
Pieniądze szczęścia nie dają. Ale za pieniądze można kupić pięknego Jaguara, a czy widział ktoś nieszczęśliwego człowieka w takim Jaguarze? Ten wpis dedykuję wszystkim miłośnikom motoryzacyjnych ślicznotek!
Tydzień w lesie spowodował, że na samą myśl o wypadzie do miasta już z wieczora przebieram nogami. Szwecja! W końcu zobaczę, jak wygląda skandynawska ziemia obiecana! Biwakujemy pod Växjö, 60-tysięcznym miasteczkiem na południu. Już wiem, że w szwedzkich lasach nie ujrzysz śmieci, a ludzie, których spotykamy po drodze nad jezioro, uśmiechają się i nie stronią od rozmów. Wiem też, że prawie połowa energii w tym kraju pochodzi ze źródeł odnawialnych, a segregacja śmieci napędza komunikację publiczną w pobliskim mieście (odpady organiczne – kompost). Na pewno więc będzie fascynująco i edukacyjnie! I jest…
…do momentu, aż trafiam na zlot lokalnego klubu właścicieli sportowych aut. Wychodzi więc na to, że kobietą prostą i w obsłudze nie wymagającą. Już na widok klasycznego czerwonego Porsche 911 w mgnieniu oka zapominam o zielonej energii, rowerach i ropie Putina. A gdy w bocznej uliczce trafiam między stare Jaguary – wiem, że zabawię tu dłużej.
W starych dobrych samochodach urzekają mnie najbardziej szczegóły. Zresztą, sami zobaczcie.
Ford Lotus Cortina, rocznik 1965. Seria ta została zaprojektowana jako wygodne i niedrogie w eksploatacji auto, jednak ten konkretny model niemiecko-brytyjskiej produkcji zapisał się w historii sportów i wyścigów samochodowych. Osiągał prędkość do ok. 170km/h i spalał ok. 10l/100km.
Najpiękniejsze. Jaguary E-Type serii I. Roczniki 1965-67, spójrzcie tylko na te filigranowe szprychy. I stylowe wnętrze. Enzo Ferrari w dniu premiery pierwszego modelu E-Type przyznał, że jest to najpiękniejsze auto, jakie kiedykolwiek powstało. Pozostawiam bez polemiki, ukłony projektantowi Malcolmowi Sayerowi, który też jako pierwszy w projektach Jaguarów zaczął stosować zasady aerodynamiki.
I perełka. Morgan Motor Company słynie z ręcznej produkcji aut – obowiązują zapisy, a czas oczekiwania obecnie wynosi ok. pół roku. Plotki głoszą, że kiedyś na swoją ekskluzywną wersję Morgana trzeba było zaczekać nawet 10 lat! Projekty tych aut nawiązują do stylu edwardiańskiego i czuć w nich ducha przygody w stylu Jamesa Bonda. Nawet współczesne modele Morganów wyglądają jak połączenie Aston Martin ze steampunkowym „Nautilusem”.
Zachwycić się, dotknąć, zachwycić się ponownie. I tak przy niemal każdym z kilkunastu obecnych aut. Sorry, Växjö, że nie doceniłam twojego piękna. Następnym razem!
fot. Ana Matusevic;
sprzęt: Lumia 630; Nikon D7000, Tamron 17-50 f/2,8;
miejsce: Växjö, Szwecja
Pocztówka z raju: sen Estepony
Główna ulica straszy popsutymi szyldami pozamykanych lokali. Szarobura plaża też nie zachęca. Nieduże miasteczko Estepona wygląda na wyludnione. Jakby wszyscy zapadli w sen. Jakby nagle zniknęli. Złudzenie?
Błądząc w poszukiwaniu lodów trafiam do małej, niepozornej lodziarni, w której sprzedawca, rzecz jasna, ani słowem po angielsku. Turyści są tu rzadkością, większość wybiera przyjemniejsze dla oka i bogatsze kurorty. Muszę więc szybko przypomnieć podstawy hiszpańskiego, którego się uczyłam w dzieciństwie z telenowel.
W lokalu siedzi tylko jeden klient. Na ulicach też pustki, ale gdy trafiam do ulicę Santa Ana wiem już, że miasto śni. Biel ścian, kolor kwiatów i wspomnienie brzydkiej plaży szybko blednie.
Jak we śnie przemierzam zaułki, śmieję się do dzieciaków, które od czasu do czasu wysypują się zza starych drewnianych drzwi, zgaduję, jaki kolor doniczek będzie za następnym zakrętem.
Estepona jest dla cierpliwych. Dla tych, co nie odchodzą po pierwszym złym wrażeniu. Dla tych, co gotowi są przejść pół miasta, żeby ostatecznie zjeść w zupełnie nieturystycznej knajpie. Dla tych, co nie boją się rozmowy, nawet jeżeli znają tylko kilka słów. Dla nich miasto ma coś specjalnego – sen o słońcu i niewidzialnych mieszkańcach.
Pocztówka z raju: Marbella
Nie ma nic piękniejszego, niż nocne lądowanie przy bezchmurnym niebie. Przynajmniej w tej chwili. Pajęczyny świateł łączą się w większe i mniejsze skupiska, rysując pode mną magiczne iluminacje. Za chwilę ląduję w Maladze, skąd dobrą do pozazdroszczenia drogą śmigniemy przez andaluzyjskie wybrzeże do okolic Estapony. Tutaj, wśród wzgórz, palm i marmurowych willi czeka na mnie kilka dni słońca i błogiego lenistwa.
Po raz pierwszy spędzam urlop bez pośpiechu i konkretnych planów. Codziennie rano wita mnie chór ptaków za oknem, ogromne stonogi pod prysznicem i słońce na tarasie. Przez pół dnia próbuję wylęgiwać się przy basenie, czytać, spać. Popołudniami jednak wyjeżdżam trochę się zgubić w najbliższej okolicy. W słonecznym raju.
Intensywne pod każdym względem ostatnie miesiące i niepewność jutra powoduje, że ogarnia mnie dziwne uczucie lekkiego wyobcowania. Rozglądam się dokoła i widzę ulotne chwile. I, co najciekawsze, większość z nich chcę zachować dla siebie. Upajam się kolorami, które w tym miejscu łączą się w niezwykłe konfiguracje, ciepłem, którego tak bardzo mi brakuje przez większość roku w naszym klimacie. Słoneczny raj.
Marbella jest niedużym miasteczkiem w andaluzyjskiej prowincji Malaga. Położone na Słonecznym Wybrzeżu, czyli Costa del Sol, słynącego z ponad 300 słonecznych dni w roku, jest jednym z wielu kameralnych kurortów. Wprawdzie plaże nie uwodzą urokiem, są wąskie i dość zatłoczone, ale Marbella ma do zaoferowania coś zgoła innego.
Długa i bogata historia Andaluzji dziś pozwala cieszyć się niesamowitym klimatem. Spacerując po wąskich uliczkach najstarszej dzielnicy, pamiętającej rządy Kalifatu Kordoby, nie mogę się oprzeć wrażeniu, że nagle znalazłam się we Włoszech. Z powrotem sprowadzają mnie jednak szczegóły: zdobione w mauretańskie wzory ściany domów, tapas bary i wszechobecne „Hola!”.
Poza słońcem, jest jeszcze coś, czego zazdroszczę Hiszpanom – umiejętności spędzania czasu na pozornej bezczynności. Wiedzcie, że można przesiadywać godzinami na krzesełku przed domem. Można też godzinami grać w domino w malutkim barze z jednym oknem. Można zapomnieć o szumie drewnianego wentylatora i uciąć drzemkę w ramach popołudniowej sjesty.
Można. Bez pośpiechu i żadnego „trzeba”.
Patrzę z góry
Patrzę z góry. Na stonogi samochodów, sunące powoli arteriami miasta. Na kłęby chmur, przewalające się tuż nad dachami poustawianych jak z klocków domów. Wiatr, który uderza w okno chyba specjalnie robi to z taką zaciekłością. Nie będzie mi szkoda wymienić ten widok z okna na andaluzyjskie słońce.
Wczoraj jednak stolica uraczyła mnie pięknym słonecznym dniem i nie mniej cudnym zachodem słońca. Moje powroty do Warszawy stają się coraz przyjemniejsze. Ciekawe, jak szybko obiekty, które jeszcze niedawno nie istniały, zupełnie wpasowały się w miejski krajobraz.
Miasto dla ludzi
To już dwanaście lat. Tylko i aż. Tylko, bo tyle zmian w tak krótkim czasie – zmian pięknych i ważnych. Aż, bo to kawał mojego życia.
Początki były trudne. Powroty cieszyły i bolały jednocześnie. Zmiany, niekiedy drobne, innym razem bardziej widoczne, zamiast cieszyć – martwiły. Moje Wilno, najukochańsze, najpiękniejsze, pokazywało zupełnie inną twarz, niż do tego przywykłam. Znikały ulubione sklepy, bary mleczne. Tu się uczyłam do matury. A tu przychodziłam z chłopakami, żeby pogadać o sensie życia (sorry, takie miewam randki). A teraz w tym miejscu bywa ktoś inny. A tamto zupełnie się zmieniło i nikt już nie przychodzi.
Najpierw znikła granica. Kilometrowe kolejki. Mundury. Groźne spojrzenia i psy na smyczy. Dziś trudno uwierzyć, że w tym miejscu stał szlaban. Jestem tutaj po raz pierwszy jako kierowca, więc rozglądam się z ciekawością. Ale nie ma nikogo, kto by mnie chciał zatrzymać, spytać o cel wizyty, zajrzeć do środka. Tak jest od dziesięciu lat, a wydaje się, że od zawsze.
W ogóle żyję w ciekawych czasach. Geolodzy mówią, że najmniej stabilnie jest w miejscach zetknięcia płyt tektonicznych, takich jakby dużych kawałków skorupy Ziemi. Płyty ocierają się o siebie, zgrzytają, zderzają, obsuwają powodując trzęsienia ziemi, ale również są miejscem powstawania cudów natury. Dziś to taki moment na krawędzi połaci czasu. Poprzednia epoka nie jest datą z podręcznika, to żywe wspomnienia, ludzie. Przyszłość nie jest mrzonką. Są nią ludzie z wizją, pełni chęci do działania.
Idąc po moim i już-trochę-nie-moim mieście widzę, jak te połacie czasu nachodzą na siebie, zgrzytają, przepychają. W skutek czego możesz się znaleźć w cudownym zawieszeniu, jednocześnie tu i tam, teraz i kiedyś. I spojrzeć przed siebie.
Moje i już-trochę-nie-moje Wilno stało się miastem dla ludzi. Na razie głównie centrum, ale wierzę, że to promieniowanie od środka dotrze aż do najdalszych zakątków.
Parę krótkich spacerów, dwa zachody słońca przeglądające się w szklanych wieżowcach. Dobra kawa i obcas utknięty między kocimi łbami – tyle czasu zdążyłam spędzić w tym roku w Wilnie. Ale są rzeczy, do których już tęsknię.
Rowery. Centrum Wilna okupują rowerzyści. Miejskie, takie na kartę, stylowe, takie z koszykami, sportowe, takie szybkie, i cała masa innych. Jeszcze kilka lat temu wszyscy się śmiali z włodarzy miasta, że takie pomysły próbują do stolicy sprowadzić. A tu nawet nie zauważyłam, kiedy ludzie przesiedli się na dwa kółka.
Ludzie oswoili szklaną dżunglę po drugiej stronie rzeki. Tam, gdzie wyrosły wieżowce, banki, centra handlowe. Wbrew obawom, miejsce to zaczęło tętnić życiem dzięki tarasom widokowym, boiskom do koszykówki, parkourom rowerowym, trawnikom do opalania się i piknikowania. I jeszcze pachnący ogród – wyobraźcie sobie, że u stóp tak znienawidzonych początkowo wieżowców cudnie kwitnie sakura.
Wilno staje się miastem dla ludzi. Ludzi aktywnych i patrzących prosto w oczy. Uśmiechających się, przesiadujących w ogródkach kawiarni, na ławkach, huśtających się na huśtawkach. Rozmawiających o sensie życia w miejscu z widokiem na meandry rzeki. Cudowność.
Londyn: obrazki mimochodem
W Londynie kończy się ciepły wiosenny dzień. Ludzie robią plany na wakacje, kupują nowe letnie ciuszki albo szybciochem dopijają poniedziałkowe piwo przy jakimś hipsterskim pubie, o którym wie tylko garstka wybranych. Tak jest dzisiaj. Ale jeszcze kilka tygodni temu zacinał deszcz, niemiłosiernie wiało i cieszyłam się, że nie dałam się zwieść blogerkom modowym, które na wiosenne zakupy zakładają lekkie ramoneski. W tamtym momencie pałałam najszczerszą miłością do mojej ciepłej kurtki i czapki.
Zwiedzałyśmy. Dużo chodziłyśmy. Błądziłyśmy ulicami, zaglądając w witryny sklepów, uśmiechając do ludzi w restauracjach. Z wydeptanych przez turystów szlaków schodziłyśmy w puste zaułki. I ponownie wracałyśmy do świata turystów. Mimochodem widziane ulice, ludzie, zasłyszane fragmenty rozmów.
Okolice Big Bena, serce pocztówkowego Londynu. Niemiłosierny ziąb przegania ciepłolubnych turystów do muzeów, oceanarium, gdziekolwiek, byle nie wiało i nie padało. Tymczasem znad Tamizy niesie się znajomy dźwięk dud. Mam nadzieję, że facet zadbał o ciepłą bieliznę.
My z Anką, takie niby zaprawione wschodnioeuropejskimi zimami, grzejemy ręce gorącą kawą. Ale dobra pogoda to pojęcie względne. Show must go on. Idziemy więc dalej i pozwalamy zabawiać nas ulicznym rozweselaczom.
Twarze, sytuacje. Można tak chodzić godzinami. I kiedy wracam późną nocą do domu, zmęczona ludźmi i kakofonią języków, jutro znowu niecierpliwię się, chcę wsiąść do czerwonego autobusu i jechać w miasto. Tak po prostu.
Wieczór to ten moment, gdy musisz odpowiedzieć na parę cholernie ważnych pytań. Z kim? Gdzie? Co? Bo jeżeli w roku jest nieco ponad 360 wieczorów do zagospodarowania, w Londynie każdy będzie inny. Jeśli tylko zechcesz. Piccadilly Circus żyje dziś w rytmie reggae hip hop.
Camden nuci do bólu znaną piosenkę, której tytułu i wykonawcy nie mogę przypomnieć. Kilka kroków dalej zagłusza ją inna. A potem jeszcze inna. Aż w końcu nie słyszę nic, ale zaczynam czuć zapach jedzenia, które koniecznie muszę spróbować.
Rynek w Camden Town. Można tu przyjść na zakupy, na obiad, na zwiedzanie. Jedzenie z różnych stron świata. Chińska tandeta imitująca coś bardziej szlachetnego. Rękodzieło 100%. Gadżety, o których marzy każdy emo-metal i suknie, za które da się pokroić każda porządna gotka. Pchli targ, antyki, półnagie tancerki w Cyberdogu.
Pół godziny jazdy autobusem stąd – nad wodą unosi się błoga cisza. To kanał, który przecina Islington. I malownicze barki, „parkujące” wzdłuż nabrzeża.
Inny świat. W szybach samochodów przeglądają się wiktoriańskie kamieniczki. Takie wrażenie, że i jutro, i za kilka dni, ba, nawet miesięcy to miejsce będzie wyglądać identycznie. Nieśpieszne, majestatyczne i takie do cna brytyjskie.
Londyn północny: uroki Islington
Ponownie będzie o zauroczeniu i fascynacji, jaką żywię do tego, co jest arystokratycznie brytyjskie. Jeśli moja Anglia to niekończące się wrzosowiska i porysowana północnym wiatrem twarz rybaka z Whitby, to moim Londynem będą zadbane szeregowce i kołatki na kolorowych drzwiach.
Fajnie jest być turystą nietypowym, zamieszkać w najniebezpieczniejszej dzielnicy miasta, rozmawiać z imigrantami o wszystkich odcieniach skóry. Ale równie fajnie jest założyć wygodne buty i zrobić kilkudniową rundkę po miejscach z widokówek, po zadbanych uliczkach i uroczych parkach. Zobaczyć Londyn z angielskich komedii romantycznych, usłyszeć brytyjski akcent. Taki cel przyświecał naszemu wypadowi w tym roku. A dzięki kilku sympatycznym osobom zawędrowałyśmy w naprawdę piękne zakamarki północnego Londynu.
Spotykamy się przy stacji Angel – już sama nazwa wprawia mnie w dobry nastrój. Jesteśmy nieprzyzwoicie spóźnione, a wszystko za sprawą decyzji o poruszaniu się po Londynie autobusami. Jest to tanie i wygodne (tygodniowy bilet na autobus na Oyster Card kosztuje 20 funtów), bo sieć linii autobusowych ciasno oplata całe miasto. Jednak z powodu intensywnego ruchu i częstych korków trzeba się liczyć, że długość podróży będzie trudna do przewidzenia.
A więc Angel. Tutaj odbiera nas Marta – nasza przewodniczka po Islington. Postanawiamy iść przed siebie i bez większego planowania zobaczyć, dokąd poniosą nas nogi.
Marta prowadzi bloga riennahera.com i jest moją ulubioną „szafiarką”. A nogi niosą nas nad kanał, przy brzegu którego cumują malownicze barki. Barki są zamieszkałe, co widać już na pierwszy rzut oka. Zastanawiamy się więc, jak to jest mieszkać na takiej barce, czy nie doskwiera wilgoć i czy jest to bezpieczne.
Zaczyna siąpić deszcz, więc wpadamy do knajpy. Podają tu… grzany cydr. Bunkrujemy się aż przestanie padać i możemy ponownie ruszyć na spacer. Islington jest jedną z 32 gmin/dzielnic tzw. Wielkiego Londynu. W samym Islington mieszka nieco ponad 200 tys. osób, czyli niewiele mniej niż w Gdyni.
Zaglądamy na ryneczek staroci. W zasadzie jest to cała uliczka, nieduży zaułek, ze sklepami-antykwariatami i sprzedawcami starych skarbów. Marta rozgląda się za ładną porcelaną, ja grzebię w biżuterii. Bardzo brakuje mi takich miejsc w Trójmieście. W zasadzie największym świętem jest odwiedzenie straganów ze starociami na Jarmarku Dominikańskim, ale nadmiar turystów idzie w parze z wysokimi cenami. Działać próbowało Sopotello, ale inicjatywa zaczęła przymierać i nie wiem, jaki jest teraz jej los.
Marta mówi, że miejsce to jest nieco hipsterskie, chętnie odwiedzane przez miłośników nietypowych ubrań (czemu się nie dziwię) oraz miłośników kuchni Breakfast Club. To tu postanawiamy zostać na obiad i ustawiamy się w kolejce, w której przyjdzie nam zaczekać chyba z godzinę. Dodam, zanim ktoś nas wyśmieje, że warto było. To tu odkrywam, że bekon można podawać (i zjeść!) w zestawie z amerykańskimi plackami z syropem klonowym.
Zastanawiam się, jak to jest, że postanawiając odwiedzić w Londynie najbardziej turystyczne miejsca, błądziłyśmy po mało uczęszczanych zaułkach, pełnych Brytoli z ich fantastycznym akcentem? Gdziekolwiek byśmy poszły, czy to pod Big Bena, czy do City, ostatecznie i tak zbaczałyśmy z głównej trasy, żeby zobaczyć coś nieoczekiwanego. Niezmiennie zachwycają mnie stare samochody, które na drogach Anglii można spotkać bardzo często – zadbane, na pełnym chodzie, niesamowite. A kultowe autobusy – double decki starej daty – które zeszły z tras kilka lat temu, żeby ustąpić miejsca nowoczesnym dizajnerskim NB4L (New Bus for London), znalazły nowe zastosowanie.
I tak sobie spacerujemy, zaglądamy do sklepów, w witryny, gadamy o wszystkim i o niczym. Wspomniałam, że Marta jest autorką bloga modowo-lifestylowego, oczywistym było, że bez krótkiej sesji zdjęciowej także się nie obejdzie. W tajemnicy przyznam, że bardzo podoba mi się uroda Marty i od dawna chciałam zaprosić ją przed swój obiektyw. Cudownie, że stało się to w Londynie, bo portrety w tej scenerii to było kolejne moje małe marzenie.
Wiele osób twierdzi, że najciekawszym aspektem Londynu jest jego wielokulturowy charakter. Na pewno ma to swój urok, ale właśnie takiego spokojnego i jednocześnie po angielsku pięknego miejsca zabrakło mi kilka lat temu, gdy przebywając w Londynie zamieszkaliśmy w dzielnicy o zupełnie innym klimacie. A trzeba zauważyć, że każda z dzielnic można traktować jak osobne nieduże miasto – posiadają własne władze, tylko sobie charakterystyczną atmosferę. Można mieszkać w jednej dzielnicy i nigdy nie bywać w żadnej innej.
Marta pisała kiedyś, że Islington jest miejscem, w którym mogłaby mieszkać. Ja napiszę, że jest to miejsce, w którym mogłabym bywać częściej.
Londyn da się lubić?
Cóż może być bardziej oklepane w dobie tanich lotów i masowej emigracji niż Anglia? Też tak myślałam. Aż odwiedziłam północny Yorkshire, potem fantastycznie prowincjonalną Walię i zachwyciłam się krajobrazami Szkocji. Na takim tle, Londyn wydawał mi się duszny, zatłoczony, zakurzony i zbyt hałaśliwy. Nie była więc to miłość od pierwszego wejrzenia, tylko zauroczenie kontrolowane.
Mówią, że nie kocha się „za coś”, ale tym razem zróbmy wyjątek. Oto pięć powodów, dla których Londyn da się lubić.
Tourist friendly
Fajnie jest być turystą w Londynie. Na pewno ułatwia sprawę fakt, że się da dogadać po angielsku. W takiej Hiszpanii na przykład pomoc supermiłych i uśmiechniętych Hiszpanów będzie nikła, bo ich nie zrozumiesz. Ale najważniejszą rolę odgrywa świetnie zorganizowana i oznaczona komunikacja miejska oraz mapki, poustawiane w tych najczęściej odwiedzanych przez turystów dzielnicach. Żeby się nie zgubić, wystarczy zapamiętać kilka punktów orientacyjnych i kierować się nimi szukając dogodnego dojazdu.
Gdy zdarzyło nam się zapuścić w okolice, z których autobus nie jechał na żaden znany nam przystanek, dwukrotnie otrzymaliśmy pomoc od przypadkowych przechodniów – nawet o nią nie prosząc. Kiedy dyskutowałyśmy, który kierunek obrać, ktoś po prostu do nas podszedł i spytał, dokąd chcemy dojechać i wsadził do odpowiedniego autobusu. Kierowcy autobusów również zawsze chętnie tłumaczą i odpowiadają na pytania. Poza tym, zawsze spotykałam się z wyrozumiałością, gdy myliłam się płacąc brytyjskimi monetami. Ludzie nie boją się zadawać pytań na ulicy, w sklepach, wszędzie – super, że nie ma głupich pytań.
Różnorodność
Angielski na ulicach słychać równie często, co polski, włoski czy francuski. W nieco odleglejszych od centrum dzielnicach przeważają języki, które nawet trudno jest zidentyfikować. Mnie, przyznam szczerze, trochę to męczyło, choć na pewno nie jest pozbawione swoistego uroku. Najbardziej podoba mi się jednak to, że każda dzielnica jest jakby osobnym miasteczkiem, z sobie tylko charakterystyczną atmosferą. Bo Westminster i londyńskie City to tylko mała część tego, co można zobaczyć i doświadczyć w tym mieście i wcale nie namawiam na wyprawy do „kolorowych” dzielnic. Takie np. Islington, po którym przewodniczką była dla nas Marta Riennahera, albo słynne Camden.
Różnorodność jedzenia także jest warta uwagi. Podczas ostatniego wypadu codziennie jadłyśmy coś innego: moje ulubione brytyjskie śniadanie (o zgrozo, w porze obiadowej), wątróbka drobiowa w Nando’s, tajskie żarcie na ryneczku w Camden, klasyczne fish&chips w pubie, hipsterskie amerykańskie placki na słono… Nie ma nudy!
Angielskie puby
Chyba jedyne miejsce, w którym wszyscy są sobie równi niezależnie od pochodzenia, narodowości i stanu konta. Brytyjskie społeczeństwo do dziś jest mocno klasowe, a przy napływie imigrantów z całego świata łatwo o dodatkowe podziały i zamykanie się w gettach. W angielskim pubie możesz spotkać każdego: rodzinę z dziećmi, która wpadła na fish&chips, dwóch panów z garniturach, omawiających biznesowe sprawy, grupę przyjaciółek po zakupach, głośną gromadę chłopaków, zbłąkanych turystów… Lubię też charakterystyczny wystrój tych miejsc, dzięki któremu wszystkie puby są do siebie podobne i w każdym z nich można się czuć jak u siebie.
Primark
Niech sobie Londyn ma Oxford Street ze wszystkimi markami świata, niech sobie ma dizajnerskie outlety, ale to w Primarku nawet z dychą (funtów) w kieszeni wiem, że mogę upolować coś fajnego! I nikt mi nie wmówi, że jakość ubrań w Primarku jest gorsza od innych znanych sieciówek, bo nie jest. Przynajmniej nie tak szkoda spranej koszulki, gdy ta kosztuje trzy funty, a nie 49zł. Na Oxford st. znajdują się dwa ogromne sklepy tej sieci, nie sposób nie wejść.
Tutaj też wspomnę charity shops, czyli sklepy charytatywne, w których można znaleźć używane ciuszki, książki, płyty i in. oraz księgarnie z używanymi książkami, które są piękne, tanie i można się w nich zgubić na długie godziny.
Cydr
Anglia to raj cydrem płynący. Londyn nie jest wyjątkiem. Jeżeli w Polsce Somersby nazywają „jabłkowym piwem” (tfu!), a polski można nabyć niemal wyłącznie w fajnych knajpach), w Londynie różnej maści cydry, nie tylko angielskie, można kupić w zwykłym Tesco. W knajpach podają też grzańca z cydrem.
Tanie loty
Umiem liczyć, ale tego punktu nie było w planie. Nie mogę jednak o tym nie wspomnieć na koniec notki. Londyn jest na wyciągnięcie ręki – lot trwa niecałe dwie godziny, a kosztuje niecałe sto złotych. My latałyśmy za 250zł w obie strony i kupiłyśmy bilety na spontanie. Planując podróż odpowiednio wcześniej i z rozmysłem, lot będzie jeszcze tańszy. Czy może być lepiej?
Strasbourg: Capitale de Noël
Stolica Świąt Bożego Narodzenia. Jak to dumnie brzmi! Przewodniki zapewniają, że te największe i najfajniejsze jarmarki bożonarodzeniowe znajdują się właśnie w Alzacji. Jarmark w Strasburgu zajmuje prawie wszystkie place starego miasta, łącznie z przedprożem imponującej katedry. Obok witryn, dekorowane są również domy – i to z ogromną fantazją. Tysiące turystów przyjeżdża tutaj, żeby poczuć magię Świąt.
Asia, która była moją przewodniczką po pięknym Strasburgu, opowiada, że właściciele domów sami je dekorują i często prześcigają się w pomysłowości. Nie wystarczy bowiem zawiesić kolorowe lampki lub bombki. Obok girland lądują pluszowe misie, ogromne śnieżynki, smerfy, pierniki i inne dekoracje mniej lub bardziej kojarzące się ze Świętami.
Nad wąskimi uliczkami rozwieszane są świecące girlandy, które w nocy tworzą niesamowity klimat. Największy tłok jest właśnie wieczorem, kiedy jarmarczane stoiska jeszcze są otwarte i można sobie kupić pieczone jabłka lub kasztany, ogrzać się grzanym białym winem i wybrać się na długi spacer. A na niebie zamiast gwiazd miliony kolorowych lampek.
Na jarmarku, jak na każdym innym, można znaleźć warte uwagi ciekawostki, trzeba jednak liczyć się też ze sporą dawką kiczu i plastiku. Najbardziej pachnące i kolorowe stoiska są z jedzeniem (pieczone jabłka, banany w czekoladzie, karmelizowane owoce, inne słodkości) oraz duże gary z grzanym winem. Ciekawostka – grzane wino kupuje się w kubku z grubszego plastiku z logo jarmarku. Kubek kosztuje 1 euro i jest zwrotny. Dlatego planując dłuższy spacer można kupić wino już przy pierwszej okazji, a na każdym drugim stoisku zamawiać dolewkę za parę euro. Tylko trzeba mieć też mocną głowę, żeby potem trafić do hotelu.
Jedyne, czego brakuje w świątecznym Strasburgu to… śnieg. Niestety, ale tego w Alzacji raczej się nie uświadczy. Często więc pada deszcz lub na miasto spływa ciężka mgła. Nie przeszkadza to jednak ani lokalsom, ani turystom. Historia jarmarku w Strasburgu sięga wiele wieków wstecz, a co najciekawsze – tradycja przystrajania choinek na Święta pochodzi własnie z tego regionu. Co roku Stolica Świąt ma też innego honorowego gościa. W ubiegłym roku była nim Słowacja, dlatego na specjalnych stoiskach można było porozmawiać po słowacku i nabyć regionalne specjały.
Jarmark w Strasburgu trwa prawie cały miesiąc, aż do ostatniego dnia roku. W nocy ludzie wychodzą na ulice, żeby przywitać Nowy Rok, nie jest to jednak impreza podobna do naszych miejskich wydarzeń. Miasto nie organizuje koncertów, zakazane są fajerwerki (choć tej nocy policja przymyka oko), a porządku pilnują mundurowi z karabinami. Mimo to ludzie bawią się do rana, odliczają ostatnie sekundy starego roku, składają sobie życzenia.
Zapraszam na krótki fotospacer świątecznymi uliczkami Strasburga. Kolejno: jeden z najsłynniejszych domów, co roku dekorowany w pluszowe misie; świąteczna witryna księgarni; ogromny piernikowy ludek na budynku poczty i informacji turystycznej; obok słodyczy i wina, największą popularnością na jarmarku cieszą się ręcznie malowane bombki; kolejna świąteczna dekoracja domu.
W następnym strasburgowym odcinku zabiorę Was do Małej Francji, uroczej dzielnicy, z której słynie Strasburg.
Jak dotarłam do Strasburga? >>
Co warto zjeść w Strasburgu? >>
Pierwszy dzień w Strasburgu
Zanim Asia wyjechała do Strasburga, wiedziałam o nim tyle co nic. A Alzacja kojarzyła mi się bardziej z estetyką Bawarii – galony piwa, jodłowanie i te sprawy. Krótki przedwyjazdowy research okazał się być bardzo pomocny, ponieważ region ten jest niebywale malowniczy. Szczególnie w okresie świątecznych jarmarków. Szkoda tylko, że śniegu brak, ale zacznę od początku.
Dotarcie do Strasburga okazało się być koszmarnie drogie. Wszystko przez to, że pomysł na poświąteczny wypad do Francji rodzi się spontanicznie i zostaje zbyt mało czasu, żeby zarezerwować bilety w rozsądnej cenie. Najpierw więc kupujemy lot do Kolonii, żeby tam przesiąść się na Deutsche Bahn i dojechać do Offenburg, tuż przy granicy z Francją. Pociągi do wyboru mamy dwa – jakiś zwykły, który do celu dociera w nieco ponad cztery godziny, lub droższy, znacznie szybszy. Około 400 km, czyli tyle, co z Gdyni do Warszawy przebywamy więc w ciągu 2,5 godzin.
W Kolonii mamy kilka godzin, więc wybieramy się na spacer. Główny dworzec znajduje się tuż nad Renem, a bezpośrednio po wyjściu z peronu dech zapiera średniowieczna katedra.
Na mieście trafiamy na rozmontowywanie jarmarku świątecznego, ale w wąskich uliczkach i na bulwarze nad Renem wieje tak bardzo, że musimy się skryć w jakiejś ciepłej kawiarni i przeczekać czas, który nam zostaje. W ciepłą i słoneczną pogodę spacer nad rzeką na pewno dostarcza trochę estetycznych wrażeń.
Niemiecka cepelia to uosobienie kiczu. Ale jest w tym pewien urok, jak w rosyjskich złoconych matrioszkach albo naszych czerwonych koralach. Ten sznyt będzie mi towarzyszył również w Alzacji, która z tej przaśno-folkowej stylistyki zrobiła swój atut. A tak wygląda katedra wg mojego instagramu oraz urocza ozdoba jarmarcznej budy.
Z Offenburgu odbierają nas przyjaciele – do Strasburga zostaje rzut beretem. Dotychczas miasto to było dla mnie wyłącznie siedzibą kilku ważnych instytucji europejskich: Parlamentu Europejskiego, Trybunału Praw Człowieka, Rady Europy. W rzeczywistości stolica Alzacji okazuje się być niezwykle przytulnym miastem z piękną starówką. Słynie m.in. ze swojego bożonarodzeniowego jarmarku, który trwa tutaj przez prawie cały grudzień i dzięki któremu nazywane jest Stolicą Świąt Bożego Narodzenia (napiszę o tym w osobnej notce).
Miasto leży nad Renem, który w tym miejscu swoim biegiem wytycza granicę Francji z Niemcami. Ale to na przedmieściach, bo przez centrum miasta przepływają kanały i rzeczka L’Ill. Dzięki temu mamy okazję obejrzeć miasto od innej strony – przepłynąć przez dzielnicę urzędów europejskich, obejrzeć główne stare miasto i zobaczyć Petit Paris – najbardziej urokliwą dzielnicę miasta. Barki ze zdjęcia powyżej nie służą do pływania, urządzono w nich kawiarnie i restauracje.
Pogoda nie dopisuje. A może dopisuje, bo w sumie choć jest mokro, to tylko parę dni pada tak, że się nie chce wychodzić z hotelu. W takich momentach zaczynam doceniać uroki polskiej zimy i grzane wino za parę euro, sprzedawane na co drugim stoisku jarmarku. Kilka szklanek i przestaję zwracać uwagę na przemoczone buty.
Jeżeli spojrzeć na mapę miasta, łatwo zauważyć, że rzeka i kanały tworzą w centrum starówki swoistą wyspę, która z „lądem” połączona jest licznymi mostami. Każdy swoją nazwę, historię i styl. Najfajniejsze są metalowe, z dużymi śrubami, trochę jakby steampunkowe.
Domy się przytulają, jakby było im zimno. I te okna z poddasza.
Jak widać, powiedzenie „mieszkać pod mostem” nie zostało wyssane z palca – miejsce to okazuje się być idealne do zagospodarowania. Wystarczy wybrać trudno dostępny brzeg (bez nabrzeża do spacerowania), z jednej strony ściana, z drugiej namiot i blisko do centrum.
Z okna mam typowo francuski widok. Wąska uliczka i stylowe mieszkania po drugiej stronie. Obok – najpiękniejsze kamienice w całym mieście. Ściśnięte, pochylone ku sobie, trochę rozpychające się łokciami. Alzacja jest regionem dość nietypowym. Jak to bywa na pograniczu, na Alzację oddziaływały wpływy niemieckie i francuskie. Dziś jednak budują własną silną regionalną tożsamość.
Łatwo mi wyobrazić, jak tu uroczo wygląda latem, kiedy na parapetach zakwitną kwiaty, drzewa obok się zazielenią. Z powodu naszej burzliwej historii, rzadko ktoś mieszka w jednym domu od pokoleń. Jestem pewna, że w tej kamienicy znajdują się mieszkania po prababci, dziadkach i rodzicach, z duszą i ze starą porcelaną i pożółkłymi listami. (ciąg dalszy wkrótce >>)
Zatęsknić do smaków
Alzacja. Najmniejszy i uważany za najpiękniejszy region Francji. Trudno mi nawet wyobrazić, jak musi być tam pięknie latem i jesienią, kiedy poza charakterystyczną architekturą oczy radują kolory zieleni, kwiatów lub złocistych liści. Jedno jest pewne. Do specyficznego zachowania Francuzów nie tęsknię. Natomiast już zdążyłam zatęsknić do smaków. Tych, co na zawsze będą mi się kojarzyć z Francją. Continue reading
Land of the Brave
Wysiadam z pociągu po kilkugodzinnej jeździe i od razu zanurzam się w potoku ludzi. Przez harmider na dworcu przebija dźwięk dud. Podejrzewam, że mieszkańcy Edynburga mają po dziurki w nosie dudziarzy i ich występów, jednak dla mnie jest to niemal egzotyczne. Turlając walizkę chodnikiem w górę nie mogę się oprzeć wrażeniu, że znalazłam się w jakiejś baśniowej krainie, pięknej i niepokojącej zarazem. Continue reading
Walia: welcome to my castle
Kiedy byłam mała, moja ulubioną bajką była „Calineczka”. Czasami marzyło mi się też złowić złotą rybkę – to by była frajda. Ale odkąd zobaczyłam Walię… zapragnęłam zostać księżniczką. I zamieszkać w zamku – takim prawdziwym. Zobacz, jak może być fajnie!
Za górami, za lasami, za siedmioma jeziorami, ktoś schował niezwykle malowniczy zakątek – Snowdonię. Jakby na przekór swojej nazwie, świeci tu słońce, a typowo angielska pogoda gości tylko przelotem. Droga do Snowdonii jest długa i pełna niespodzianek. Wiedzie przez łąki i pola, usiane kępkami wrzosu i pasącymi się owcami. To tędy musisz się udać, jeżeli chcesz dotrzeć do mojego zamku. Po drodze spotkasz moich poddanych, szczęśliwych i zawsze uśmiechniętych. Życie upływa im wśród szeleszczących górskich potoków i niekończących się się zielonych lasów. W Snowdonii nie ma miejsca na smutki.
Wraz z mijanymi kilometrami, napotkasz tych, co ciągną tu z dalekich krajów, żeby tylko rzucić okiem na moje zamczysko. Pieszo, cztero- i dwukołowymi pojazdami, a niektórzy pokonując sztormy i morskie potwory, płyną na pokładach swoich statków. Ciekawskich zbiera się tu co niemiara, ale wszyscy co do jednego ulegają urokowi tego miejsca i głęboko wdychają czyste jak kryształ powietrze. Siadają wygodnie na nabrzeżu, przypatrują się pracy rybaków, rozmawiają. Cieszą się słońcem.
A oto i on! Witaj w moim zamku. Nie jakiejś tam oszukanej wieży czy zwykłym pałacyku. Zamczysko jak się patrzy – a patrzy się z każdej strony. Dumnie wznosi się nad zatoką, a na maszcie powiewa ognisty gryf. U stóp zamku wyrosło miasto, w którym od samego rana do późnej nocy jak mrówki krzątają się pracowici mieszkańcy.
A ty, jaką bajkę opowiadasz sobie do snu?
Snowdonię i Conwy Castle, przedstawione na zdjęciach, pokazała mi przyjaciółka, która w Walii znalazła swoje „żyje długo i szczęśliwie”.
Liverpool: a Day in the Life
[youtube width=”600″ height=”28″ video_id=”Sz4ipOHyMd8″]
Samolot kołuje nad Mersey, akurat w miejscu, gdzie na zakręcie robi się bardzo szeroka. Mogę dojrzeć przedmieścia. Za chwilę lądujemy na lotnisku im. Johna Lennona i kierujemy się w stronę doków. Czeka nas jeden dzień w mieście Beatlesów.
Liverpool to mieszanka. Przemysłowy klimat nabrzeża wraz z mijanymi kwartałami i oddalaniem się od centrum, przechodzi w zabudowę w stylu kolonialnym. Wszędzie jednak przebija pamięć o sławnej przeszłości. Wieki przed tym, jak miasto rozsławił zespół muzyczny, słynęło z handlu niewolnikami. Przechadzając się między historycznymi budynkami przy dokach nad Mersey, bez trudu wyobrażam sobie, jak mogły wyglądać w XVII wieku, gdy miasto dostało „handlowego kopa” dzięki wymianie towarowej z Ameryką Północną. Szacuje się, że stąd odpłynęło 1,5mln niewolników, transportowanych na brytyjskich statkach. Ile wypłynęło pod inną banderą?
The Beatles. Słychać ich wszędzie. Kilka knajp z dłuższą historią licytuje się nawet o to, która była pierwsza albo ważniejsza w karierze czwórki z Liverpoolu. Sama nigdy nie rozumiałam, na czym polega fenomen Beatlesów, ale lubię ludzi z pasją. Takich, którzy za punkt honoru uznają odwiedzenie wszystkich związanych z ich idolami miejsc w tym mieście. A jest ich wiele, ponieważ chłopacy byli bardzo związani z Liverpoolem. Śpiewali o jego mieszkańcach i jego ulicach. Jak np. Penny Lane, którą musi odwiedzić każdy beatlomaniak. A jeżeli nie ma czasu na błądzenie po mieście, można przejechać się na karuzeli w rytm największych hitów Beatles.
Liverpool jest jednym z nielicznych miast UK, którym trochę się oberwało podczas drugiej wojny światowej. W tym czasie odgrywał ważną rolę jako port, dlatego w 1941 roku Luftwaffe zbombardowało ujście Mersey podczas tzw. Liverpool Blitz. Pomnikiem dla poległych oraz „pamiątką” tamtego wydarzenia jest the bombed-out church. Ruiny kościoła zachowano, a obecnie słuzy jako centrum kulturalne – miejsce wystaw i projekcji filmowych.
Przypomina mi to (ironia historii) zbombardowany kościół w Berlinie, również zachowany ku pamięci dla potomnych. Nie jest to też miejsce smętne, tylko wykorzystywane w najrozmaitszy sposób (patrz fotę wyżej).
Błądząc dalej w nieznane, bez mapy i GPSu, dotarliśmy do miejscowej katedry, u stóp której znajduje się cmentarz-park. W tym uroczym zakątku spotkaliśmy spacerowiczów i wesoło piknikującą ekipę. Podczas mojej poprzedniej wyprawy do UK takie miejsca mogłam obejrzeć tylko w Whitby, teraz nie omieszkałam zajrzeć na każdy cmentarz, jaki napotkałam. Mała gothic girl we mnie nie daje o sobie zapomnieć.
Tak minął nam dzień. Jeden dzień, w przeciwieństwie do tytułowej piosenki Beatelsów, bez gazet i wiadomości.
P.S. Tło muzyczne nie ma nic wspólnego z Liverpoolem. Po prostu towarzyszyło mi dzisiaj pisaniu.
Dalej, niż czubek własnego nosa
Wiecie, co przeciętny rodowity warszawiak wie o innych miastach Polski? Figę wie, ot co.
Kiedy ktoś mi mówił, że Kowno jest ładne, unosiłam jedną brew, ale powstrzymywałam się od komentarza. Kiedy słyszałam, że Kłajpeda jest urokliwym miastem, to twierdziłam, że większej bzdury w życiu nie słyszałam. Zakochana w moim Wilnie, którego stare uliczki przemierzałam codziennie po szkole, nie widziałam dalej niż czubek własnego nosa. I nigdy bym nawet nie pomyślała, że kiedyś to się zmieni.
Najpierw było Kowno i miejsce, w którym Neris wpada do Niemna. Taki symboliczny kres tego, co dobrze mi znane. Potem lody na starówce kowieńskiej, która… napiszę to otwarcie – zwyczajnie mnie oczarowała. Może nieco zaniedbana, ale urokliwa i zachęcająca zostać na dłużej.
Dalsza nasza podróż wiodła nad morze. Zanim jednak skrobnę notkę o Kłajpedzie, zostawiam cię tu, w Małej Stolicy.
Mój kraj taki piękny
Miejsce, do którego chcę zabierać tych, których kocham. Pokazać to, co mnie zachwyca od wielu lat. Niby takie swojskie, opatrzone do bólu. Ale wystarczy chwila rozłąki, aby zachwycić się ponownie. Bo mój kraj taki piękny.
Kauno marios, czyli akwen kowieńskiej hydroelektrowni. Największe sztuczne jezioro kraju, 63km kw. Powstało w 1959 roku na miejscu 20 wsi i jednego miasta. Idealne miejsce dla rybaków i odpoczynek na łonie natury.
Litwa to ok. 300 rezerwatów przyrody. Wczoraj uświadomiłam sobie, że w PL dawno nie widziałam żadnego dużego motyla…
Kuršių nerija, czyli Mierzeja Kurońska. Nie ma nic wspólnego z Kuroniem. Nazwa wywodzi się od bałtyckiego plemenia Kurów, Od 2000 roku jest na liście światowego dziedzictwa UNESCO. Dzikie plaże, piękne lasy i ciekawa architektura.
Litwa to kraj kontrastów. Pogańskie tradycje i symbole są głęboko zakorzenione w litewski krajobraz. Jednocześnie, tuż obok, funkcjonują kościół katolicki i prawosławny, istnieją też enklawy muzułmańskie (od wieków) i karaimskie. Natomiast Góra Krzyży jest zjawiskiem trudnym do opisania. Tutaj spotykają się drogi pielgrzymów z całej europy, mieszają języki znane i mniej znane. Paradoksalnie, czuć tu ducha pogańskiego. Z tą różnicą, że zamiast świętego drzewa jest wzgórze, a zamiast kolorowych szmatek i kwiatów – krzyże.
Mój kraj to podróż w czasie i przestrzeni. Wystarczy umieć widzieć.
Edynburg: śladami J.K. Rowling
Edynburg – miasto, do którego płyną pielgrzymki fanów Harry’ego Pottera. Wystarczy jeden dzień i spacer po starym mieście, żeby odwiedzić dwa intrygujące miejsca nierozerwalnie już związane z J.K. Rowling i historią młodego czarodzieja. Dziś opowiem wam, skąd się wziął Voldemort i co się dzieje, gdy fan Harry’ego idzie do toalety.
Edynburg robi wrażenie. Szczególnie wśród przybyszy, którzy po raz pierwszy postawili stopę na szkockiej ziemi. Po wyjściu z głównego dworca kolejowego usłyszysz muzykę dud, która odtąd będzie ci towarzyszyć niemal nieprzerwanie.
J.K. Rowling wcale nie urodziła się w Edynburgu. Być może dlatego tak bardzo podziałał na nią urok miasta. Zamczysko na skale, górujące nad miastem, wiekowy cmentarz, uważany za najbardziej nawiedzony w Europie, a wystarczy wyjechać w głąb Szkocji, żeby nie chcieć już stamtąd wracać.
Legenda głosi, że J.K. Rowling zaczęła pisać Pottera w niezbyt dobrym momencie swojego życia. Żeby skupić myśli, chodziła na długie spacery, przesiadywała w kawiarniach, gdzie pisała brudnopis książki, która potem przyniosła jej miliony i sławę. Jednym z lokali, który chwali się jako miejsce urodzenia Harry’ego jest The Elephant House.
Pod adresem 21 George IV Bridge zawsze jest tłoczno. Kolejki (głównie turystów) ustawiają się od godzin śniadaniowych, co chwilę ktoś robi sobie i innym zdjęcie. J.K. Rowling nie zaprzecza opowieściom o tym, że to tu, z widokiem na stary cmentarz i zamek, wymyśliła część przygód Pottera. Mogłabym cynicznie stwierdzić, że biznes się kręci i kasa się zgadza, ale mnie także urzeka atmosfera Edynburga, więc postanawiam sprawdzić.
„Birthplace of Harry Potter” – głosi napis na witrynie kawiarni. Dalej wcale nie jest skromniej – zdjęcia i obrazy, przedstawiające siedzącą przy jednym ze stolików J.K. Rowling nie pozostawiają złudzeń – to naprawdę musi być tu. Jeżeli wierzyć poniższemu malunkowi, siedzę dokładnie w tym samym miejscu, co znana pisarka.
Myślę, że przed potteromanią było to znacznie spokojniejsze miejsce, ponieważ w takim hałasie, który panuje tu teraz, nie można byłoby napisać nawet kilku sensownie brzmiących zdań. Czas na kawę. Ale zanim przejdę do delektowania się zapachem wielkiej literatury (ok, może to zabrzmiało zbyt cynicznie, sorry), zamawiam też szkocki specjał – pieczone ziemniaki. Człowieku, tak dużego ziemniaka to ja w życiu nie widziałam!
Kontynuując kulinarną dygresję nadmienię, że za specjał szkockiej kuchni uważa się haggis. Przyrzadzany jest z owczych wnętrzności (wątroba, serce, płuca), wymieszanych z mąką, cebulą, przyprawami, i duszonych w zaszytym owczym żołądku. To też nie omieszkałam spróbować, nota bene, w jednym z najstarszych pubów Edynburga (chwalą się datą założenia biznesu w 1516 roku). Zjadłam. Żyję.
Innym specjałem, bardziej życzliwym dla oka i świadomości, są pieczone w mundurkach ziemniaki, podawane z różnymi dodatkami. Zapiekane z serem, z szynką, z łososiem etc. Taki ziemniak jest wielkości dwóch moich pięści i jest naprawdę sycący. Nasze wyglądały tak:
I były naprawdę dobre. W osławionym Elephant House długo siedzieć się nie da. Turyści napierają, hałas wzmaga z każdą godziną, pora więc w drogę. Zanim jednak do tego dojdzie, odwiedzam toaletę. Normalnie nie byłoby to warte wspomnienia na blogu, jednak to, co tam zobaczyłam, zamurowało mnie! Tak wygląda prawdziwa Komnata Tajemnic.
Wpisy potteromaniaków z całego świata, z wyznaniami i życzeniami, wszędzie, zaczynając od luster, kończąc na drzwiach i spłuczce. Czuję, że muszę wyjść.
Tak też robię i droga moja prowadzi na tajemniczy Greyfriars Kirkyard. Powiadają, że tutaj straszy, że cmentarz jest nawiedzony przez złośliwego poltergeista. Jest też piękna historia, związana z tym miejscem – Greyfriars Bobby. Bobby był psem, a raczej niewielkim pieskiem. I po śmierci swojego właściciela, warował przy jego grobie przez 14 lat. Po tym, jak odszedł, został pochowany przy wejściu na cmentarz, a jego historię opowiadają do dziś. Doczekał się nawet pomnika – zobaczysz go po drodze z The Elephant House na moście Jerzego IV.
Fascynują mnie stare cmenatarze, z rodzinnymi grobowcami i stuletnimi nagrobkami. Ale wielu na Greyfriars przychodzi w poszukiwaniu jednego, konkretnego nagrobku – Thomasa Riddell Esq. Znajomo brzmi? Jeżeli czytałeś Pottera – na pewno. I znowuż, legenda głosi, że J.K. Rowling nieraz przechadzała się alejkami cmentarza w poszukiwaniu natchnienia. Szukając imienia dla okrytego złą sławą Voldemorta, znalazła je tutaj.
Z kamienia nagrobnego panów Riddell, bo Thomasów było dwóch – ojciec i syn, można wyczytać, że jeden zmarł w 1806 roku w wieku lat 72 w Edynburgu, natomiast junior zginął w Indiach w 1802 roku. Był wojskowym, kapitanem. Jaka historia kryje się za tymi datami, trudno powiedzieć. Nie wiem też, czy żyją jacyś potomkowie Riddellów. Ale nikt z nich na pewno się nie spodziewał, że ten grób (a dokładniej – kamień nagrobny) stanie się tak licznie odwiedzanym miejscem .
Znajduję to, czego szukałam. Niebo się zachmurza, nadchodzi ulewa. Klątwa Voldemorta?
Szkocja: Moje X-files
[youtube width=”600″ height=”28″ video_id=”PYeZq_EXT70″]
Jedne dziewczynki marzą o białej sukni i księciu-prawniku z zasobnym kontem, inne… W sumie, nie wiem, jak inne, ale odkąd skończyłam 12 lat marzyłam o zostaniu agentką specjalną, badającą niebezpieczne zjawiska paranormalne. Nic dziwnego, Scully i Muldera adoptowałam za drugich rodziców, musiałam pójść w ich ślady.
Niestety, nie poszłam. Marzenia pokryły się kurzem. Do momentu, aż wjechaliśmy w szkockie lasy. A o Archiwum X wspominam nie dlatego, że podróżując po Szkocji dotarliśmy do osławionego Loch Ness. Te okolice, jeziora i okoliczne lasy, to jak połączenie scenerii X-files z Miasteczkiem Twin Peaks. Te lasy kryją w sobie zło – pamiętasz? Za nic nie zostałabym tam sama na noc pod namiotem.
Wyobraż sobie całą ludzką populację świata, pomnóż to x10. Wyjdzie liczba ludzi, którzy mogliby wejść do jeziora, a woda by je przykryła. Jezioro Ness, bo słowo „loch” znaczy w języku szkockim „jezioro”, jest największym objętościowo jeziorem w Szkocji. Loch Ness stało się sławne w latach ’30 dwudziestego wieku, gdy jeden z miejscowych poinformował o widzianym przez niego w jeziorze ogromnym zwierzęciu nieznanego gatunku.
Od tego czasu ciągną tu nieprzebrane tłumy turystów – z nadzieją na przekonanie się na własne oczy o istnieniu bądź nieistnieniu Nessie. Z oczywistych względów (patrz akapit pierwszy), nie mogło i mnie zabraknąć.
W paranormalnym szale wielu nawet nie wie, że na brzegu Loch Ness można odwiedzić ruiny twierdzy z XIII wieku. Miejsce to, choć odległe od dużych miast, stanowiło ważny punkt militarny w szkockich wojnach o niepodległość. Dziś z zamku zostało niewiele, ale efektu dopełnia sąsiedztwo Loch Ness. I vice versa – twierdza Urquhart pięknie się prezentuje widzana z wody.
Ta kaczka ewidentnie ma wy… jest obojętna na legendy o potworze. Ale miało być o zamku. Oto on. Jeżeli potwór choć trochę ma oleju w głowie, za swoją rezydencję wybrałby groty pod Urquhart. Ponoć takie są.
Jezioro twardo broni dostępu do swoich tajemnic. Już na głębokości kilkunastu centymetrów trudno cokolwiek dojrzeć – z powodu okolicznego czarnoziemu woda jest mało przejrzysta i niemal czarna. Ciekawym zjawiskiem jest też gra światła na powierzchni jeziora. Długość jeziora wynosi ponad 35km, a pogoda w Szkocji jest zmienna. I pisząc zmienna, mam na myśli bardzo zmienna. W ciągu jednej godziny potrafi się zachmurzyć, rozpogodzić, spaść deszcz, znowu zachmurzyć, popadać konkretnie, ponownie się rozpogodzić. W czasie, gdy sobie spokojnie płyniesz na wysokości kilometra dziesiątego, na piętnastym może padać deszcz, a nieco dalej – świecić słońce. W tym momencie ujrzysz niesamowity efekt gry światła – woda w jednym miejscu będzie się wydawać ołowiana, wręcz czarna, w innym granatowa, w jeszcze innym – błękitna.
Ruszamy dalej. A dalej kilometry wody przede mną, kilometry za mną i ok. 200m pode mną. Czarnej, gęstej (na ile to możliwe), niebezpiecznej wody. Już się czujesz nieswojo?
Chodź i usiądź, zmęczony człowieku
Edynburg. Setki, jeśli nie tysiące ławek. Każda imienna. Cudowne zjawisko, szczególnie w oczach przybysza z kraju, gdzie ławki są tylko na przystanku, a te w innych miejscach zbyt często się rozpadają lub stają się szczerbate.
Po raz pierwszy z imiennymi ławkami zetknęłam się kilka lat temu w Whitby, małym nadmorskim miasteczku. Dlatego w Edynburgu zaskoczyły mnie nie tyle dedykacje, co liczba ławek. W parkach i na ulicy jest ich nieprzebrana ilość, dzięki czemu miasto nabiera bardzo przyjaznego dla pieszych oblicza. Centrum miasta, nie wspominając już o zapierającym dech w piersi zamku, znajduje się na wzgórzu. Po tuptaniu wte i wewte taka ławeczka jest na wagę złota.
Ławki fundują mieszkańcy i instytucje. O tym, kto jest fundatorem ławki i co lub kogo ona upamiętnia, informuje tabliczka. Czasami są to bardzo lakoniczne informacje, np. samo nazwisko. Innym razem można dowiedzieć się więcej. Powyższą ławkę znalazłam w królewskim ogrodzie botanicznym.
Każda taka ławka to czyjaś historia, ważne dla kogoś wydarzenie. W mieście łatwo zgubić poczucie więzi z innymi, codziennie mijają nas setki nieznajomych, obojętniejemy coraz bardziej, nie znamy nazwisk swoich sąsiadów. Edynburskie ławki zmusiły mnie do zatrzymania się na chwilę.
Ławki poświęcone żyjącym i zmarłym bliskim, przyjaciołom. To tak, jakby ci ludzie wciąż pozostawali duchem w swoim mieście. Można przyjść i porozmawiać albo w ciszy obejrzeć zachód słońca. Ławki, upamiętniające spotkania lub inne wydarzenia. Te nie przepadną w mrokach historii, zawsze będzie ktoś, kto chociaż przez kolejną chwilę będzie o nich pamiętać.
Ławki Edynburga mają jeszcze jeden wymiar. Ukazują więź mieszkańców ze swoim miastem. To oni tworzą miejsca, z którego mogą korzystać inni, często obcy, przypadkowi ludzie. To tak, jakby zaproponować zmęczonemu przechodniowi: chodź, odpocznij w moim ogrodzie. Po chwili będziesz mógł kontynuować swoją podróż, a ja nawet nie muszę wiedzieć, ani skąd pochodzisz, ani dokąd zmierzasz.
Osiedle sztuki
Galeria sztuki wielkoformatowej pod otwartym niebem. Twórcy z całego świata do obejrzenia bez biletów wstępu. Tutaj sztuka dostępna jest o każdej porze dnia i nocy. Zaspa – serce sztuki monumentalnej.
W tym roku kolekcja gdańskich murali została uzupełniona czterema pracami młodych twórców z Białorusi, USA, Hiszpanii i Czech. Tematem przewodnim tegorocznego festiwalu było „Skąd przyszliśmy? Kim jesteśmy? Dokąd zmierzamy?”. Swój ślad w Gdańsku zostawili Shai Dahan, Key Detail, Jan Kalab i San.
Skarżynskiego 4d, Jan Kalab
Jan Kalab z Czech, tworzy od dwudziestu lat. Fascynuje się trójwymiarowością, ostatnio również geometrycznymi kształtami. Dlatego w pracy, którą przygotował w Gdańsku, można zajrzeć „w głąb” namalowanego uniwersum (ul. Skarżyńskiego 4d)
Jan na tle swojej pracy
Key Detal to Andriej z Białorusi i jego asystentka Julia. Razem stworzyli niesamowitą interpretację kobiecości – mural ten jest trudno widoczny w całości, najlepiej go obejrzeć w momencie, gdy obok rosnące drzewa zrzucą liście. Jestem pewna, że zimą ich praca niesamowicie ożywi szarobure otoczenie blokowiska (ul. Skarżyńskiego 6a).
Białoruscy artyści na tle swojej pracy
San, a właściwie Daniel Muñoz, hiszpański artysta. Jako jedyny z tegorocznych twórców zrezygnował z koloru, postawił na oryginalną kreskę i barwne postaci. W momencie, gdy na Zaspie w deszczu i wietrze odbywał się wernisaż, w rodzinnej miejscowości Sana panowała temperatura 40 stopni… (ul. Bajana 7a)
San na tle swojego muralu
Obecnie na Zaspie znajduje się ponad 45 murali. Dla miłośników foursquare, Instytut Kultury Miejskiej przygotował niespodziankę: ci, którzy zameldują się w 10, 25 lub 45 punktach zaspiańskiej galerii murali, otrzymają prezenty. Szczegóły na stronie IKM. Mam już 14 check-inów, kto chce stanąć ze mną w szranki? ;)
Skarżynskiego 12a, aut. Tomasz Bielak
Dywizjonu 303 13a, Jacopo Ceccarelli
Żuławy: przejażdżka wąskotorówką
Idzie lato, nad morze ciągną tabuny Polaków, wygłodniałych wakacyjnej przygody. Modne miejsca pękają w szwach (raz byłam we Władysławowie, przez dwie godziny – podziękuję za takie wakacje…), dlatego ciekawskim podróżnikom proponuję raz i drugi nie pójść na zatłoczoną plażę, tylko obrać zupełnie inny kierunek.
Na przykład, Żuławy – polska Holandia, region niezwykły w swej historii. Jedną z atrakcji na Żuławach jest wąskotorowa Żuławska Kolej Dojazdowa. Historia wąskotorówki sięga końca XIX wieku. Więcej ciekawostek znajdziesz na stronie Pomorskiego Towarzystwa Miłośników Kolei Żelaznych. Dzięki staraniom Towarzystwa żuławska wąskotorówka działa do dziś – kto wie, czy z powodu braku finansowania ten sezon nie będzie jej ostatnim sezonem?
<< Szczegółowe trasy, cennik i rozkład jazdy >>
Taka przejażdżka jest megafrajdą dla dzieci. Szczególnie, że pan konduktor oraz obsługa kolejki jest niezwykle miła – pokażą, wyjaśnią, opowiedzą. Po drodze może i nie ma zapierających dech w piersiach widoków, ale wszędzie, gdzie przejeżdża, wzbudza wielkie poruszenie. Poza tym, można wystawić „zimny łokieć”, pomachać mijającym autom, zabrać na przejażdżkę pieska.
Widok przez okno ostatniego wagonu. Zostawiamy drezynę (?) i ruszamy w drogę z Prawego Brzegu Wisły do Stegny
Pan konduktor pilnuje bezpieczeństwa na stacji kolejki. Zaraz pora odjazdu!
WawaLove
[youtube width=”900″ height=”28″ video_id=”sGQTqCwGklc”]
Moje pierwsze wizyty w Warszawie pamiętam jako wieczne błądzenie w betonowym lesie. Warszawa mnie nie lubiła. Z wzajemnością. Dziś zaczynamy się powoli docierać, a stolica (też powoli) staje się miejscem, do którego chcę wracać.
Przez wiele lat w Warszawie znałam tylko trasę z Centralnej do Stodoły i Progresji. Nawet gdy przez kilka tygodni pracowałam w biurze AI na ul. Pięknej, czyli w zasadzie w centrum, a mieszkałam gdzieś na przedmieściach, drogę z dworca przemierzałam z mapą w ręku, nigdzie nie zbaczając. Być może dlatego tak polubiłam PKiN, który zawsze był dla mnie punktem orientacyjnym. Widząc tę szarą bryłę czułam się bezpiecznie.
Zajączkowska, Solec, Powiśle. Miejsca, które pokazała mi Ewe (miss you, girl!) pokazały mi inną twarz stolicy, niż znałam dotychczas. Miasto zaczęło się uśmiechać. Zaczęłam zbaczać z moich tradycyjnych tras, jadłam chińszyznę w parku, spacerowałam nad Wisłą, odwiedzałam praskie kapliczki.
Po raz pierwszy, bo w końcu i na to przyszedł czas, dotarłam na Plac Zamkowy i pod Kolumnę Zygmunta. Miejsce jak z pocztówki, na miły spacer.
Jednak urok Warszawy to miejsca zadeptane przez jej mieszkańców. To kontrast zaniedbanych bloków i dizajnerskich butików. To knajpy z kratami w oknach. To ludzie, zwykli do bólu. To szare ulice widziane z okien drogich hoteli. To ciepłe wnętrza tych ostatnich, widziane przez zmarzniętych przechodniów.
Tak, połknęłam warszawskiego bakcyla. Chcę też podziękować Kasi, która mnie wyciągnęła na ostatni weekendowy wypad. Była dzielną asystentką i fajnym towarzyszem podróży. Powtórka w maju?
Moje rzymskie wakacje
Jeżeli wybierasz się do Rzymu, pod żadnym pozorem nie rób tego w sierpniu. W tym czasie miasto jest wymarłe, jeżeli nie liczyć turystów, którzy i tak pełzają jak chmara zombiaków, bo z nieba leje się taki żar, że zaczynasz tęsknić do zimy.
Rzymskie Koloseum
Gdyby nie zdjęcia, z moich rzymskich wakacji pamiętałabym wyłącznie nieznośny upał, stare autobusy, które jeżdżą według rozkładu „co 5-15 min” i dobre jedzenie. Ach, no i jeszcze ciągły brak internetu.
Poza klasykami, warto zapuścić się w dzielnice rzadziej odwiedzane przez turystów, bo klimat tych miejsc jest niesamowity. A jeżeli zamierzasz odwiedzić Bazylikę św. Piotra, zadbaj o stosowny strój: spódnica za kolano, żadnych odsłoniętych ramion i krótkich spodenek. Rozumiem, choć w tym klimacie te wymagania trudno spełnić ;)
Fontanna na Placu św. Piotra
Watykańskie latarnie przy Placu św. Piotra
Uliczki boczne od głównych traktów turystycznych są pełne niespodzianek. Miej oczy szeroko otwarte, a aparat w pogotowiu :) Bardzo chciałam upolować dobry kadr z rzymską Vespą, ale muszę się zadowolić rzymskim garbusem. Też fajny.
Rzymski zaułek
Na deser – kadr ze Smieny. Rome, I miss you.
Gorące rzymskie pozdro w ten polski zimowy czas ;)
Pamiętasz murale, które mijasz po drodze?
„Czy wiesz, co go porusza” – codziennie słyszę to pytanie. Czytam je sobie w myślach.
Bardzo lubię ten mini-mural. W Gdyni znajdziesz jeszcze kilka – zwykłe scenki z życia zwykłych ludzi. Rodzina z dziećmi. Kobieta w ciąży. Wiatr we włosach. Jedynym nietypowym dla naszego miejskiego krajobrazu, jaki pojawia się na malunkach, jest wózek inwalidzki.
W tym też widzę jeden z celów kampanii „Pełnoprawni i aktywni”. Być może codziennie widząc malowane wózki, nie zdziwi nas ten prawdziwy.
Gdy miasto spowija mrok
Przechadzamy się ulicami, które znamy do bólu, które miliony turystów podeptało przed nami trylionami kroków. Uzbrojeni w nieodłączny sprzęt foto, statywy i ciepłe szaliki. To mój pierwszy raz – w fotografii nocnej ;-)
Fot. © Ana Matusevic
Gdańsk, 2012
Kaliningrad: From Russia with Love
Mówią, że Kalinigrad to już nie Rosja. A może jednak?
Dom Sowietów. ZSRR padło akurat, gdy budynek miał być oddany do użytku. Do dziś straszy w centrum Kalinigradu. Ochrona, za drobną „opłatą”, przymyka oko na ciekawskich, „zwiedzających” ten przybytek.
Gdańsk: widok na niebo
