Światło w końcu tunelu zbliża się z prędkością większą, niż bym się tego spodziewała. Przymykam powieki, spodziewając się ostrych promieni słonecznych… Ale nic takiego nie następuje. Wyjeżdżamy spod masywnych wzgórz prosto na niezbyt szeroką drogę, która prowadzi przez las. Las z prawdziwego zdarzenia – pełen liściastych drzew. Zielonych drzew.
Odmiana krajobrazu za oknem jest zaskakująca. Z południa na północ Armenię przecina główna arteria komunikacyjna kraju: droga z Iranu do Gruzji. Prowadzi wśród czerwonych pól spalonych słońcem – głównie, ponieważ w pewnym momencie czerwony kurz i temperatura opada, ustępując miejsce typowo polskiej pogodzie. Z okna widać pola kapusty, pasące się bydło, porośnięte lasem góry.
Jedziemy marszrutką do prowincji Lorri. Stąd pochodzi m.in. najsłynniejszy ormiański poeta Tumanyan, tutaj urodził się projektant wojskowych MiGów – Mikoyan. Prawdę mówiąc, dotychczas sądziłam że „migi” mają swoją nazwę od dużej prędkości, tymczasem jest to skrót od nazwisk konstuktorsko-projektanckiego duetu „Mikoyan i Gurevich”. Lorri zapisało się w historii Armenii również trzęsieniem ziemi o bardzo silnej, jak na dany region, mocy. Choć do kataklizmu doszło w 1988 roku, w wielu miejscach do dziś straszą częściowo zburzone, nieodbudowane budynki.
Armenia małych miasteczek i wsi to poruszający obraz. Jeżeli wydawało mi się, że w Erywaniu jeździ ogromna liczba starych moskwiczy, ład i wołg, to poza stolicą są one głównymi środkami transportu. Nasza marszrutka, w porównaniu z większością autobusów, kursujących na zamiejskich trasach, jest okazem wyjątkowo nowoczesnym. Pędzimy ponad stówkę na godzinę – zarówno po dwupasmowej „autostradzie” Iran – Gruzja, jak i po górskich serpentynach Lorri.
Za kierownicą siedzi Ando. Ando czasami się denerwuje, gdy nie może wyprzedzić wlokącego się przed nami grata. Ale generalnie ma wiele cierpliwości i empatii. Oferuje mi swoją bluzę, gdy zmarznięta wracam ze spaceru. Zagaja kilkoma słowami po polsku. „Służyłem w Polsce, pod Szczecinem” – kontynuuje już po rosyjsku i rozbrajająco przeprasza, że więcej polskich słów nie pamięta. Jako wojskowy spędził cztery lata przy granicy z Niemcami, żeby po rozpadzie bloku wschodniego wrócić do ojczyzny. Potem walczył za Górski Karabach, znowu wrócił do Erywania, aż usiadł za kółkiem busa, wożącego turystów na północ kraju.
Takich rozmów i spotkań przeżywam wiele. Za to uwielbiam prowincję – tutaj ludzie żyją własnym tempem, lubią opowiadać i słuchać. Na przykład Rozoczka. Codziennie ktoś z rodziny lub sąsiadów przywozi ją na ruiny twierdzy Lori, gdzie sprzedaje cienkie świece zapalane w intencji przy świętych obrazkach. Żegnając się, życzy miłego dnia.
Ludzie i ich spracowane dłonie. Umorusani mężczyźni, naprawiający moskwicza na poboczu. Dzieciaki, przesiadujące przy małym lokalnym sklepiku. I bezpańskie psy. Tych jest dużo i wszędzie – na ulicach Erywania oraz w miejscach odwiedzanych przez turystów. Niektóre wyglądają tak, jakby jadły tylko to, co przyjezdni tacy jak my, im zostawią.
Mijamy miasteczka, założone przez Ormian uciekających przed zagładą w Turcji. Mijamy doliny, wzgórza, góry. Kierujemy się do Stepanavan, bo w okolicy jest coś, co Anna (nasza ormiańska koleżanka) chce koniecznie nam pokazać. Park dendrologiczny, założony w latach trzydziestych przez Polaka, Leonowicza. Do dziś mieszka tu jego rodzina i bardzo o park dba. O park dba również Polska. Z funduszy pomocowych w ostatnich kilku latach zostały sfinansowane liczne prace renowacyjne. Spacer w cieniu swojskiej lipy tysiące kilometrów od domu jest przeżyciem nietypowym. Twórcy parku udało się u stóp armeńskich gór stworzyć tak dobrze znany, polski las.
Okolicę otula delikatna mgła. Na horyzoncie widać zarys gór. Tysiąc lat temu w tym miejscu kwitł handel i życie polityczne. Powstawały i upadały księstwa. O chwale minionych wieków przypominają ruiny twierdzy Lorri nad zapierającym dech w piersiach kanionem. Twierdza z przylegającym bogatym miastem, które wyrosło na głównym szlaku handlowym średniowiecznej Armenii, stanowiły łakomy kąsek dla najeźdźców: Persów, Turków, Mongołów.
Echo niesie nasze ostrożne kroki, stawiane na zboczach kanionu. Wracamy na górę i ruszamy w drogę powrotną. Różnica temperatur tutaj a w Erywaniu jest ponad dwukrotna, znowu można otworzyć okno i cieszyć się ciepłym wiatrem. Ando puszcza jakąś lokalną muzykę, do miasta docieramy późnym wieczorem. Ulice tętnią życiem, zupełne przeciwieństwo tego, co widzieliśmy na północy. Pełna pięknych i niezwykłych kontrastów Armenia. Będę tęsknić.
fot. Ana Matusevic, powielanie i kopiowanie bez mojej pisemnej zgody jest zabronione.
Targ w Erywaniu >> || Północ Armenii >> || Tradycyjny ormiański chleb >> || Spacer po Erywaniu >>