Główna ulica straszy popsutymi szyldami pozamykanych lokali. Szarobura plaża też nie zachęca. Nieduże miasteczko Estepona wygląda na wyludnione. Jakby wszyscy zapadli w sen. Jakby nagle zniknęli. Złudzenie?
Błądząc w poszukiwaniu lodów trafiam do małej, niepozornej lodziarni, w której sprzedawca, rzecz jasna, ani słowem po angielsku. Turyści są tu rzadkością, większość wybiera przyjemniejsze dla oka i bogatsze kurorty. Muszę więc szybko przypomnieć podstawy hiszpańskiego, którego się uczyłam w dzieciństwie z telenowel.
W lokalu siedzi tylko jeden klient. Na ulicach też pustki, ale gdy trafiam do ulicę Santa Ana wiem już, że miasto śni. Biel ścian, kolor kwiatów i wspomnienie brzydkiej plaży szybko blednie.
Jak we śnie przemierzam zaułki, śmieję się do dzieciaków, które od czasu do czasu wysypują się zza starych drewnianych drzwi, zgaduję, jaki kolor doniczek będzie za następnym zakrętem.
Estepona jest dla cierpliwych. Dla tych, co nie odchodzą po pierwszym złym wrażeniu. Dla tych, co gotowi są przejść pół miasta, żeby ostatecznie zjeść w zupełnie nieturystycznej knajpie. Dla tych, co nie boją się rozmowy, nawet jeżeli znają tylko kilka słów. Dla nich miasto ma coś specjalnego – sen o słońcu i niewidzialnych mieszkańcach.