Ponownie będzie o zauroczeniu i fascynacji, jaką żywię do tego, co jest arystokratycznie brytyjskie. Jeśli moja Anglia to niekończące się wrzosowiska i porysowana północnym wiatrem twarz rybaka z Whitby, to moim Londynem będą zadbane szeregowce i kołatki na kolorowych drzwiach.
Fajnie jest być turystą nietypowym, zamieszkać w najniebezpieczniejszej dzielnicy miasta, rozmawiać z imigrantami o wszystkich odcieniach skóry. Ale równie fajnie jest założyć wygodne buty i zrobić kilkudniową rundkę po miejscach z widokówek, po zadbanych uliczkach i uroczych parkach. Zobaczyć Londyn z angielskich komedii romantycznych, usłyszeć brytyjski akcent. Taki cel przyświecał naszemu wypadowi w tym roku. A dzięki kilku sympatycznym osobom zawędrowałyśmy w naprawdę piękne zakamarki północnego Londynu.
Spotykamy się przy stacji Angel – już sama nazwa wprawia mnie w dobry nastrój. Jesteśmy nieprzyzwoicie spóźnione, a wszystko za sprawą decyzji o poruszaniu się po Londynie autobusami. Jest to tanie i wygodne (tygodniowy bilet na autobus na Oyster Card kosztuje 20 funtów), bo sieć linii autobusowych ciasno oplata całe miasto. Jednak z powodu intensywnego ruchu i częstych korków trzeba się liczyć, że długość podróży będzie trudna do przewidzenia.
A więc Angel. Tutaj odbiera nas Marta – nasza przewodniczka po Islington. Postanawiamy iść przed siebie i bez większego planowania zobaczyć, dokąd poniosą nas nogi.
Marta prowadzi bloga riennahera.com i jest moją ulubioną „szafiarką”. A nogi niosą nas nad kanał, przy brzegu którego cumują malownicze barki. Barki są zamieszkałe, co widać już na pierwszy rzut oka. Zastanawiamy się więc, jak to jest mieszkać na takiej barce, czy nie doskwiera wilgoć i czy jest to bezpieczne.
Zaczyna siąpić deszcz, więc wpadamy do knajpy. Podają tu… grzany cydr. Bunkrujemy się aż przestanie padać i możemy ponownie ruszyć na spacer. Islington jest jedną z 32 gmin/dzielnic tzw. Wielkiego Londynu. W samym Islington mieszka nieco ponad 200 tys. osób, czyli niewiele mniej niż w Gdyni.
Zaglądamy na ryneczek staroci. W zasadzie jest to cała uliczka, nieduży zaułek, ze sklepami-antykwariatami i sprzedawcami starych skarbów. Marta rozgląda się za ładną porcelaną, ja grzebię w biżuterii. Bardzo brakuje mi takich miejsc w Trójmieście. W zasadzie największym świętem jest odwiedzenie straganów ze starociami na Jarmarku Dominikańskim, ale nadmiar turystów idzie w parze z wysokimi cenami. Działać próbowało Sopotello, ale inicjatywa zaczęła przymierać i nie wiem, jaki jest teraz jej los.
Marta mówi, że miejsce to jest nieco hipsterskie, chętnie odwiedzane przez miłośników nietypowych ubrań (czemu się nie dziwię) oraz miłośników kuchni Breakfast Club. To tu postanawiamy zostać na obiad i ustawiamy się w kolejce, w której przyjdzie nam zaczekać chyba z godzinę. Dodam, zanim ktoś nas wyśmieje, że warto było. To tu odkrywam, że bekon można podawać (i zjeść!) w zestawie z amerykańskimi plackami z syropem klonowym.
Zastanawiam się, jak to jest, że postanawiając odwiedzić w Londynie najbardziej turystyczne miejsca, błądziłyśmy po mało uczęszczanych zaułkach, pełnych Brytoli z ich fantastycznym akcentem? Gdziekolwiek byśmy poszły, czy to pod Big Bena, czy do City, ostatecznie i tak zbaczałyśmy z głównej trasy, żeby zobaczyć coś nieoczekiwanego. Niezmiennie zachwycają mnie stare samochody, które na drogach Anglii można spotkać bardzo często – zadbane, na pełnym chodzie, niesamowite. A kultowe autobusy – double decki starej daty – które zeszły z tras kilka lat temu, żeby ustąpić miejsca nowoczesnym dizajnerskim NB4L (New Bus for London), znalazły nowe zastosowanie.
I tak sobie spacerujemy, zaglądamy do sklepów, w witryny, gadamy o wszystkim i o niczym. Wspomniałam, że Marta jest autorką bloga modowo-lifestylowego, oczywistym było, że bez krótkiej sesji zdjęciowej także się nie obejdzie. W tajemnicy przyznam, że bardzo podoba mi się uroda Marty i od dawna chciałam zaprosić ją przed swój obiektyw. Cudownie, że stało się to w Londynie, bo portrety w tej scenerii to było kolejne moje małe marzenie.
Wiele osób twierdzi, że najciekawszym aspektem Londynu jest jego wielokulturowy charakter. Na pewno ma to swój urok, ale właśnie takiego spokojnego i jednocześnie po angielsku pięknego miejsca zabrakło mi kilka lat temu, gdy przebywając w Londynie zamieszkaliśmy w dzielnicy o zupełnie innym klimacie. A trzeba zauważyć, że każda z dzielnic można traktować jak osobne nieduże miasto – posiadają własne władze, tylko sobie charakterystyczną atmosferę. Można mieszkać w jednej dzielnicy i nigdy nie bywać w żadnej innej.
Marta pisała kiedyś, że Islington jest miejscem, w którym mogłaby mieszkać. Ja napiszę, że jest to miejsce, w którym mogłabym bywać częściej.